Witamy Fora Rozmowy DDA/DDD Moje love story

Przeglądasz 10 wpisów - od 1 do 10 (z 26)
  • Autor
    Wpisy
  • Bremic
    Uczestnik
      Liczba postów: 7

      Witajcie. Do niedawna nie wiedziałem o DDA oraz o tym, że sam mogę do nich należeć. Mam niecałe 25 lat i chciałbym opisać tutaj mój obraz obecnego związku oraz poprzedniego. Będzie to dość długa opowieść więc jak ktoś nie może spać to zapraszam.

      Pijącą stroną jest matka. Miała/ma raczej ciągi alkoholowo-depresyjne różnej długości niż nieustanne picie. Wiązało się to z awanturami z ojcem, szarpaninami, wyzwiskami, zdarzyło się, że gdzieś szyba wyleciała, albo coś przez balkon w bloku. Do pewnego wieku byłem nieświadomy sytuacji w domu, ale od paru lat już jestem „na bieżąco w sercu wydarzeń”.

      W szkole wesołek, ten z zabawiaczy klasy. Po szkole w trakcie ciągów nieobecny, bo trzeba lecieć do domu, żeby się nie pozabijali. Niemal zawsze wzdychający do jakiejś dziewczyny oczywiście dla mnie niedostępnej za żadne skarby. Bo jak to, ONA ze mną? Nawet jak obiekt westchnień chciał nawiązać relację to ja ją ucinałem stopniowo. Nawiasem mówiąc zwykle nie mogłem wychodzić, bo np musiałem jechać z rodzicami gdzieś, a obiecałem im to wcześniej. Taka standardowa moja historyjka na wywinięcie się od spotkania z dziewczyną czy kolegami.

      Zagadanie „na żywo” do dziewczyny było/jest poza zasięgiem, bo jak pierwsze wrażenie wizualne było bardzo dobre, to znaczy, że nie mam w ogóle po co podchodzić. Ja? Pomagał internet i portale randkowe, tam nawiązywanie znajomości. Oczywiście osoba lądowała od razu na piedestale, albo na samym dnie. Momentalnie oczarowany, mogłem rzucić wszystkie obowiązki, nie spać, żeby rozmawiać, pisać i zaangażować się. I wtedy pojawiały się odrzucenia. Pierwsze, drugie, trzecie i za każdym razem ból i pytanie „co zrobiłem źle?” Emocje i uczucia kłębiły się, a ja czułem, że tylko tej osoby mi potrzeba, żebym mógł jej to oddać. Do czasu. Trafiłem chyba na dziewczynę z podobnym nastawieniem i momentalna wielka miłość w obie strony, choć z mojej jakby większa, jakbym te osobę zalewał/przygniatał uczuciami. Nic i nikt więcej nie istnieje. Szybko pojawił się zgrzyt bo na imprezie, na której mnie nie było był jej były (co za zdanie 🙂 ) z którym nie chciała mieć kontaktu i ją odprowadzał do domu sam na sam. Potem inne zgrzyty, mniejsze-większe, łzy, nocne jazdy do niej (mieszkaliśmy 60km od siebie) i tak przez ponad 4 lata. Sam też nie byłem bez winy, też zacząłem szukać kogoś… nie wiem kogo. Chyba chciałem tych wielkich emocji i euforii przy nowo poznanej dziewczynie. Ostatecznie zdałem sobie sprawę, że to nie jest osoba, z którą chciałbym spędzić resztę życia, że to byłaby męka. Rozeszliśmy się „za porozumieniem stron”. Ona potem żałowała i tak po trochu chciała powrotu, ja nie. Ale kontakt pozostał. Poznałem tam fajnych ludzi i zdarzało się pojechać na imprezkę z noclegiem u kogoś kto akurat mógł mnie przechować.

      Ciągi u matki cały czas występowały. Coraz dłuższe. 2 miesiące po rozstaniu z ex jeden z nich osiągnął apogeum, pocięte ręce, karetka i szpital psychiatryczny. W pracy skrywane łzy w łazience. Po wyjściu ze szpitala unormowana chwilowo sytuacja.

      Wróciłem na portal randkowy i znów ta sama śpiewka, choć z coraz mniejszym nasileniem. Już dziewczyna nie lądowała na samym szczycie. Nawet te 'najwspanialsze’ były bardziej równe ze mną. Jednak zdarzyła się i taka, co trochę zajęła mi głowę, choć nie zawsze się dogadywaliśmy. Ona miała dużo zajęć, więc nie proponowałem kolejnych konkretnych spotkań (przecież nie ma czasu, prawda?), na co zwróciła mi uwagę. Po niewielkim odsłonięciu moich wielkich i szlachetnych intencji, kolejne odrzucenie i wielki ból. Tak niezrozumiały, bo zostałem nazwany mądrym, wspaniałym, dobrym człowiekiem.

      Mówię „o nie, więcej tak nie będzie, już sobie nie wkręcę takich emocji od początku. Powoli.” Choć potrzeba tej osoby narastała, potrzeba oddania komuś tego co mam do oddania. To uleczy mój ból. Kolejna znajomość, powoli, powoli, ale widzę, że nic z tego nie będzie. I pojawiła się ona, moja obecna partnerka. Powoli, bez pośpiechu. Choć pierwsza randka trwa 9 godzin przez park, miasto, przejażdżkę, kupowanie prezentów przed świętami i kończy się u niej przy stole z wodą z cytryną i ciągłej rozmowie. Kończy się w środku nocy, bo mimo niekończących się tematów powoli usypiamy, wracam do siebie. Nie mam tych 'motyli’, tej euforii, ale widzę, że rozumiemy się doskonale. Mówi, że chodzi na taką grupę i do terapeuty (może też o DDA, nie pamiętam). Nie odpycha mnie to ani nie wzbudza litości, może małe współczucie. Ciągłe rozmowy, ukłucie zazdrości gdy kolega zaprasza ją by pokazać jej swoje nowe mieszkanie. Bo może po tym spotkaniu stwierdzi, że jednak ja niekoniecznie jej odpowiadam. Tak się nie dzieje. Nadal podchodzę możliwie chłodno do tego, ale nie widzę wad. Jakby wrzucić pożądane przeze mnie elementy do wora i z niego wyjdzie ona. Myślę, że to taka osoba, z którą można przeżyć życie. Brak euforii wzbudza we mnie niepewność. Po jakimś czasie mówi mi, że się zakochała we mnie. Odpowiadam jej tak samo. Czy powiedziałbym to pierwszy? Nigdy mi się to nie zdarzyło. Z tyłu głowy, w głębi jakby coś siedzi, nie wiem co, ale sprawia, że chyba nie jestem pewny tego co mówię. Przecież nie ma euforii, ale sam jej nie chciałem. A może chciałem, ale nie od razu na początku znajomości. Jest nam dobrze, myślimy o nadchodzącym sylwestrze, i jakimś wspólnym wyjeździe, może wakacje za granicą. Ale jestem jakiś pusty, coś mnie dręczy. Pyta mnie o najlepszy moment w życiu sama wskazując obecny. Ja nie wiem, nie umiem wskazać. Sylwester jako tako udany.

      Niedługo po nowym roku to 'coś’ zaczyna mocno doskwierać. Niepewność w związku wybija się na wierzch, a z nią niepowstrzymane łzy. Mówię jej o tym i o sytuacjach domowych z przeszłości. Wtedy dowiaduję się o DDA, psychologach i psychoterapiach z tym związanych, ale dostaję też pewne ultimatum, ponieważ ona nie chce żyć w ciągłym niepokoju, czy moja niepewność nie skłoni mnie do odejścia. Chcę z nią być, przecież to najwspanialsza osoba jaką poznałem i tak też mówię. Następnego dnia w pracy to 'coś’ pochłania mnie całkowicie, nie mogę pracować, gonitwa złych myśli, głównie odnośnie Jej, ale w ogóle co się ze mną dzieje? Nie mogę skupić się na pracy, rozpacz otwiera drzwi, a ja z trudem je utrzymuję zamknięte. Chyba nie panuję nad emocjami. Muszę iść do psychologa jak najszybciej. Idę do przełożonej poprosić o wcześniejsze wyjście, a na pytanie „ok, ale coś się stało?” odpowiadam już niemożliwym do powstrzymania największym w życiu płaczem. Nie pamiętam o czym myślałem, ale wyszedłem za zgodą od razu z pracy z następnym dniem wolnym. Ciągły płacz w drodze powrotnej i wojna myśli. Wojna o moją partnerkę, a raczej o uczucia. Wynoszę się z domu rodzinnego do siostry, psycholog po przeprowadzeniu testu stwierdza dystymię, może nie wszystko opowiedziałem. Terapia prywatna mnie zabije finansowo. Następnego dnia budzę się pusty, ale w głowie mi gra popularna wtedy piosenka „Będzie mi, będzie mi idealnie”. Odwiedzam chrześniaka, jest mi trochę lepiej, jadę do kościoła zgodnie z ostatnią pokutą, w drodze rozmawiam z dziewczyną. Sytuacja teraz trochę się zmieniła, jest bardziej ponuro, ale zaczynamy rozmawiać o tym, kto woli mieszkać w domu lub bloku i dlaczego. Jest weselej, czuję się coraz lepiej. Mamy się potem spotkać po jej grupie. W trakcie mszy jest mi coraz lepiej myślę o partnerce i zaczyna ogarniać mnie radość coraz mocniej, aż zamienia się w euforię. Tę, której brak budził niepewność. Nie ma żadnej niepewności, nie mogę się doczekać kiedy ją zobaczę. Spotkanie jest wspaniałe. Tematy, które mnie przerastały lub nie miałem głowy do nich stały się proste lub przyjemne.

      Ale ta euforia szybko zniknęła ustępując miejsca dawnym cieniom, walce z niepewnością, huśtawce nastrojów zmieniających się nawet kilka(naście?) razy dziennie. Czy ją kocham? Czy chcę z nią być na prawdę? A może z tamtą, do której wzdychałem 3 lata temu choć jej nie znam? Dołki bywały tak głębokie, że znów powstrzymywałem płacz. Pojawiały się myśli, może nie samobójcze, ale na kształt „a może lepiej by było gdyby…”

      Niedługo minie rok związku. Chodzę do psychologa, ale tylko raz w miesiącu, bo tutaj nie płacę a z kolei nie mogę częściej z uwagi na zajęte miejsca. To są raczej pogadanki suche niż praca, choć terapeutka mi odpowiada. Terapia prywatna nadal mnie przerasta mimo podwyżki w pracy. Wynajmuję teraz pokój. Dalej jest kopanina w głowie czy chcę czy nie chcę. Jak myślę o mieszkaniu w kredycie zamiast wynajmu pokoju to myślę, że JA je muszę kupić, a nie że MY możemy myśleć o tym w przyszłości. Niedługo minie rok, a ja nadal nie potrafię dostrzec istotnych wad w niej, nadal nastroje się mieszają. Choć nie interesują mnie inne kobiety. Czasami widok którejś zrobi na mnie wrażenie, czasami myślę, czy z tą lub tamtą, albo w ogóle nowo poznaną byłoby mi lepiej, ale czy ona ma coś czego nie ma moja dziewczyna? Na pewno nie. Na pewno nie uleczy ran, czego może od niej nieświadomie wymagam. Czasem patrzę na nią i myślę „kocham Cię”, ale tego nie mówię, mimo że jest najważniejszą dla mnie osobą, że nie mogę przeboleć jej łez i smutnych zdań z powodu moich wahań. Nie chcę innej.

      Rozpisałem się, jest mi lżej i mam wrażenie jakbym oczyścił się ze złych myśli w stosunku do swojej partnerki, jakbym się ich pozbył. Oby rano też tak było.

      Fenix
      Uczestnik
        Liczba postów: 2551

        Witaj 🙂

        Na wstępie chciałabym napisać, że jakiś czas temu sama borykałam się z podobnymi dylematami.

        My osoby pochodzące z rodzin dysfunkcyjnych borykamy się z brakiem odpowiednich wzorców na różnych polach, w tym także w odniesieniu do związków i miłości. Jesteśmy przyzwyczajeni do emocji na najwyższych obrotach. Spokój i stabilizacja wzbudzają w nas niepokój. A takie są właśnie zdrowe związki, taka jest właśnie zdrowa miłość – spokojna i stabilna, pomimo pojawiających się konfliktów, które nie oznaczają „końca świata”.

        Dla mnie zdrowa miłość to przyjaźń doprawiona pożądaniem. I nawet jeżeli to drugie z czasem się zmniejsza, to pozostaje tkliwość wobec drugiej osoby, troska o jej dobro, wzajemny szacunek.

        Nikt za Ciebie nie odpowie na pytanie, czy kochasz tą osobę. Sam musisz to zrobić. Z własnego doświadczenia mogę Ci tylko powiedzieć, że czasem bardzo trudno jest przyznać nawet samemu sobie, że się kogoś darzy uczuciem, że się kogoś kocha. Zwłaszcza jeżeli wcześniej miało się bolesne doświadczenia. Najzwyczajniej w świecie boimy się ponownego zranienia, ponownego rozczarowania. Uważam jednak, że rok to jest sporo czasu, żeby kogoś poznać na tyle, żeby dać sobie szansę na stworzenie czegoś wartościowego.  Z własnego doświadczenia mogę Ci także powiedzieć, że w chwili gdy człowiek przełamuje swój wewnętrzny lęk zdecydowanie łatwiej jest zamienić myślenie JA na MY.

        A odnośnie samej miłości, to chyba najlepiej opisał ją św Paweł:

        <span id=”intertext1″>?Miłość cierpliwa jest,
        łaskawa jest.
        Miłość nie zazdrości,
        nie szuka poklasku,
        nie unosi się pychą;
        nie dopuszcza się bezwstydu,
        nie szuka swego,
        nie unosi się gniewem,
        nie pamięta złego;
        nie cieszy się z niesprawiedliwości,
        lecz współweseli się z prawdą.
        Wszystko znosi,
        wszystkiemu wierzy,
        we wszystkim pokłada nadzieję,
        wszystko przetrzyma.
        Miłość nigdy nie ustaje [?]?</span>

        Pozdrawiam 🙂

        Bremic
        Uczestnik
          Liczba postów: 7

          Dziękuję za odpowiedź. To zabawne, ale i trochę przykre, że bałem się trochę tutaj wejść i przeczytać odpowiedzi.

          Mam wrażenie, a właściwie jestem przekonany, że gdyby nie kryzys po nowym roku, umiałbym odpowiedzieć sobie na to najważniejsze teraz dla mnie pytanie. Jednak ten kryzys nie wziął się znikąd. To chyba sprawiło, że przestałem sobie ufać. W swoje decyzje, umiejętność podejmowania ich oraz w swoje przemyślenia. Zniknęły pasje i zainteresowania. Moja największa pasja, motocykl, stała się problemem. Realizacja pomysłów została przesunięta w nieokreśloną przyszłość.

          Nie umiem nie porównywać obecnego związku do poprzedniego. W zasadzie to swego stanu psychicznego. Moich partnerek nie da się porównać. To znaczy obecna jest bezdyskusyjnie lepsza, jeżeli można tak ogólnie to określić.

          Ciężko mi się oswoić z myślą, że mogę mieć syndrom DDA. Wydaje mi się to nieprawdopodobne. Przecież u mnie nie było tak, jak u innych. Nie zawsze było źle, a jak było dobrze to i ja czułem się dobrze. Teraz w rodzinnym domu nie mieszkam, ale wiem, że sytuacja jest stabilna i spokojna, a jednak ja nie czuję się dobrze, stabilnie. Często myślę, że to jest kwestia jednego elementu w życiu, który powoduje to cierpienie. Czasami myślę, że to praca, którą chciałem wcześniej wykonywać i pojawiła się dość niespodziewanie, która jest ciekawa choć nie raz stresująca. A czasami myślę, no właśnie, tak jak w poprzednim wpisie, że to moja partnerka jest tym powodem, co generalnie uważam za niedorzeczne. Jak ktoś wymarzony może być źródłem nieszczęścia? Nie mam odwagi sprawdzić, bo to może mnie za dużo kosztować. O ile test z pracą byłby do przejścia, wszak można znaleźć sobie podobną, jeżeli okazałby się to błędny trop, o tyle sprawdzanie partnerki jest dla mnie niepojęte. Boję się, że wtedy powiem „Boże, co ja zrobiłem, co ja straciłem? I to na własne życzenie.” Może nie od razu, może po jakimś czasie, ale powiem i nie będzie możliwości powrotu. Z drugiej strony jak w końcu udam się na terapię i w trakcie, albo po zakończeniu stwierdzę, że to nie to, będzie ból w obie strony, ale przede wszystkim wyrzuty sumienia za oszukiwanie siebie, a przede wszystkim jej. Najbardziej chciałbym przejść przez to i na końcu stwierdzić, że warto było, że teraz możemy być razem najszczęśliwsi.
          Czasami chciałbym się znaleźć w jakimś zamkniętym ośrodku i skupić się na leczeniu, wyjść po określonym czasie jako wyprostowany psychicznie człowiek. Albo chciałbym być jak ci, którzy się nie przejmują, nie rozmyślają i nie analizują. Kiedyś uważałem to za swój plus, mimo że to męczące, ale uważałem siebie za kogoś dojrzalszego, odpowiedzialnego. Bardziej niż rówieśnicy. Teraz czuję się jak małe dziecko, które ktoś powinien wziąć za rękę i przeprowadzić przez tę ruchliwą ulicę.

          truskawek
          Uczestnik
            Liczba postów: 581

            Cześć, Bremic!

            Ciężko mi się oswoić z myślą, że mogę mieć syndrom DDA. Wydaje mi się to nieprawdopodobne. Przecież u mnie nie było tak, jak u innych.

            Wzruszyło mnie to i odebrałem, że jest w tym dużo lęku, bezradności i wstydu.

            Ja jestem DDD, w moim domu problemów z alkoholem nie było żadnych. Długo więc nie mogłem znaleźć co mi jest, przecież tylko było kiepsko, ale nie jestem DDA ani nie byłem w domu dziecka, tylko w standardowej rodzinie, nie to co ci inni, biedacy… Ale teraz już wiem, że alkohol nie jest w tym w ogóle najważniejszy, tylko może najbardziej widoczny. Podstawą są problemy rodziców z emocjami, co rzutuje na wychowanie dzieci w poczuciu niepewności i zagrożenia. Chodzi o brak jasnych reguł, brak ciepła, brak miejsca na przeżywanie wszystkich emocji, komunikację nie wprost, zamianę ról dzieci i rodziców… A czy na wierzchu jest alkoholizm, pracoholizm, depresja czy inne widoczne problemy, to nie ma znaczenia dla tych mechanizmów.

            To nie ja sobie załatwiłem takie warunki dorastania, ale zostałem obarczony wstydem za tyle rzeczy, że zacząłem się wstydzić w ogóle siebie. Dlatego rozumiem, że i tobie ciężko to przyjąć. Na terapii dowiedziałem się, że DDA to nie choroba, tylko zestaw wyuczonych strategii zachowania, dzięki którym udało mi się przetrwać. W dorosłym życiu one mi wiele utrudniają, ale wtedy pozwoliły sobie poradzić w tych strasznych emocjonalnie warunkach (bo materialnie było gdzie spać, co zjeść, w co się ubrać…). Na szczęście mogę się przyglądać tym odruchowym reakcjom i je powoli zmieniać. Najgorsze skutki są wtedy, gdy nie widzę tych odruchów, bo działają wtedy automatycznie i silnie. Zobaczenie ich nie jest przyjemne, wstyd z domu wychodzi wtedy mocniej niż wcześniej, ale potem słabnie, w miarę jak zacząłem rozumieć i wybierać co chcę zmieniać i w jakim tempie.

            Teraz uczę się nie tyle walczyć z syndromem DDA/DDD, tylko po prostu dbać o siebie tak, jak tego potrzebuję, a jak moi rodzice nie potrafili. Do tego się to dla mnie sprowadza, a nie do noszenia jakiejś łatki czy literek. Ale dopóki nie widzę na czym polegają moje problemy, to trudno znaleźć rozwiązanie, i głównie dlatego pamiętam, że jestem DDD.

            Często myślę, że to jest kwestia jednego elementu w życiu, który powoduje to cierpienie. Czasami myślę, że to praca, którą chciałem wcześniej wykonywać i pojawiła się dość niespodziewanie, która jest ciekawa choć nie raz stresująca. A czasami myślę, no właśnie, tak jak w poprzednim wpisie, że to moja partnerka jest tym powodem, co generalnie uważam za niedorzeczne. Jak ktoś wymarzony może być źródłem nieszczęścia?

            Mnie się wydaje, że źródłem tego cierpienia, z którym trudno było mi sobie poradzić, są dysfunkcyjne wzorce, w jakie mnie wyposażyli rodzice. Są tak podstawowe, że ich nie widziałem, bo nie miałem z czym porównać nawet. Do tej pory nie widzę ich na bieżąco w niektórych sprawach, ale orientuję się po charakterystycznych skutkach.

            Na szczęście nie trzeba koniecznie zmieniać pracy, partnera ani miejsca zamieszkania, bo wzorce nosimy w sobie i nie uciekniemy przed nimi. Zamiast uciekać można się im przyjrzeć. Wydaje mi się bardzo ważne, żeby mieć w tym wsparcie – dla mnie to była terapia grupowa, dla innych są mityngi DDA, czasem ktoś w otoczeniu, z kim można porozmawiać. Ale ze swojego doświadczenia wiem, że samo pogadanie z przyjaciółmi nie wystarczy, bo do tych mechanizmów potrzeba też trochę wiedzy, żeby skutecznie je rozpoznawać i zmieniać, a nie każdy tę wiedzę i praktykę ma.

            Z drugiej strony jak w końcu udam się na terapię i w trakcie, albo po zakończeniu stwierdzę, że to nie to, będzie ból w obie strony, ale przede wszystkim wyrzuty sumienia za oszukiwanie siebie, a przede wszystkim jej. Najbardziej chciałbym przejść przez to i na końcu stwierdzić, że warto było, że teraz możemy być razem najszczęśliwsi.

            Nie wiadomo co się stanie, bo nie wiadomo ani co ty odkryjesz w sobie, ani co z tym zechcesz zrobić, ani też co ona na to.

            Ja w czasie terapii zakończyłem związek, bo partnerka nie spełniała moich potrzeb i nie widziałem, żeby nawet chciała zacząć. Mogło się stać inaczej, ale właśnie to było gdybanie, a w ten sposób realnie zająłem się sobą i jest mi teraz lżej. Mojej byłej dziewczynie zresztą też trochę, bo zajmuje się sobą na swój sposób. Nie oszukuję jej ani siebie, bo lepiej wiem czego potrzebuję i szukam sposobów, żeby sobie to zapewnić, a skoro ona nie jest w stanie, to nie próbuję z niej tego wyciskać (bo jak wiadomo z pustego i Salomon nie naleje…). I o jej szczęście nie jestem w stanie zadbać, bo niby brała coś ode mnie, ale ma swoje problemy i już wiem, że nie dałbym rady tego załatwić, bo to z kolei jej własne wzorce się odzywały. A jeśli dorosły człowiek sam czegoś nie chce, to nikt inny nie jest w stanie na to nic poradzić. Można się tylko oszukiwać.

            Czasami chciałbym się znaleźć w jakimś zamkniętym ośrodku i skupić się na leczeniu, wyjść po określonym czasie jako wyprostowany psychicznie człowiek. Albo chciałbym być jak ci, którzy się nie przejmują, nie rozmyślają i nie analizują. Kiedyś uważałem to za swój plus, mimo że to męczące, ale uważałem siebie za kogoś dojrzalszego, odpowiedzialnego. Bardziej niż rówieśnicy. Teraz czuję się jak małe dziecko, które ktoś powinien wziąć za rękę i przeprowadzić przez tę ruchliwą ulicę.

            Ostatecznie to tylko ty jako dorosły możesz się zająć tym dzieckiem, choć nie znaczy to wcale, że wszystko musisz zrobić sam. Możesz korzystać ze wsparcia i pomocy innych ludzi – mam nadzieję, że to ci ułatwi budowanie życia w lepszy i fajniejszy sposób niż dotąd. Podoba mi się ta metafora z ulicą.

            Wcale mnie nie dziwi, że chciałbyś mieć to wszystko z głowy i żeby było już „dobrze”. Dużo wycierpieliśmy i to jest okropne, że nadal się to ciągnie. Ale co to dla ciebie znaczy dobrze, ale tak konkretnie? Jeśli tego nie sprawdzisz, to jest tylko pusta formułka.

            Każdy człowiek ma emocje i w domu nauczyli mnie, żeby się od nich odcinać zamiast korzystać ze wskazówek, jakie mi dają na temat moich potrzeb. A jak nie wiem czego w tej chwili potrzebuję, to jakim cudem mam je zaspokajać? Nie chodzi o zimną analizę, bo jak jestem odcięty od swoich emocji, to jest tylko zgadywanie co „powinienem” chcieć. Chodzi o świadomość emocji, jakie mam w sobie i dopiero wtedy analizowanie i decydowanie co rzeczywiście chcę zrobić.

            Z początku trudne było nawet zauważenie co czuję, nazywanie tego, potem nawet wiedziałem co czuję, ale nie wiedziałem co z tymi emocjami zrobić, ale tego wszystkiego można się nauczyć. Dzieci w funkcjonalnych rodzinach są w stanie, to i ja mogę. I z czasem jak to powtarzam wiele razy, to się staje coraz łatwiejsze, jak wszystko inne co się ćwiczy. Więc tej analizy świadomej jest coraz mniej, bo wyrabiają mi się nowe odruchy.

            Fenix
            Uczestnik
              Liczba postów: 2551

              Witaj.  Większość naszych problemów zakorzeniona jest w dzieciństwie, w tym co działo się w domu.  Nawet jeżeli sytuacja się zmieniła. Ja przez bardzo długi czas upatrywałam swoich problemów w alkoholiźmie taty. W końcu udało mi się  dotrzeć do faktycznego rdzenia, którym była moja relacja z mamą. Także myślę, że odpowiedzi powinieneś szukać w przeszłości. Wiem, że przyznanie się przed sobą do syndromu nie jest łatwe. Chociaż sama po tym jak dotarłam do tego pojęcia było mi stosunkowo łatwo to zaakceptować i przestać się wstydzić choroby taty. Przestałam się przejmować tym co ktoś sobie pomyśli. Wiedziałam, że ja i tata nie jesteśmy jednym organizmem i fakt jego alkoholuzmu nie określa mnie jako osoby. Ja to jestem ja i nie muszę się wstydzić za niego.

              Jeżeli chodzi o terapię. Ja pracowałam sama nad sobą. Najpierw starałam się dowiedzieć jak najwięcej o Dda, różnych swoich zachowaniach. Później przekładałam to na siebie. Rozpracowywałam się na części pierwsze. Wreszcie po rozpoznaniu skąd u mnie są takie a nie inne zachowania starałam się je modyfikować w kontaktach z innymi ludźmi.  W sterylnym środowisku można poznawać siebie ale w sterylnym środowisku nie da rady pracować nad modyfikacją własnych zachowań. Na koniec mogę dodać, że jak się chce, można się zmienić.

              Powodzenia i pozdrawiam 🙂

               

              Bremic
              Uczestnik
                Liczba postów: 7

                Ja w czasie terapii zakończyłem związek, bo partnerka nie spełniała moich potrzeb i nie widziałem, żeby nawet chciała zacząć.

                Czyli związek to spełnianie potrzeb partnera? Ja nie wiem jakie mam potrzeby, w zasadzie prędzej powiem, że ich nie mam niż jakieś wynajdę. O zgrozo, nawet seksualne są bardzo niewielkie, zauważalnie niższe niż kiedyś. To raczej ja nie spełniam tej potrzeby u partnerki. Ale jakie jeszcze są potrzeby? Może akceptacja. To na pewno dostaję. Poprzedni związek to zdecydowanie było spełnianie potrzeb partnerki i odstawianie moich (jeżeli je miałem) na bok. Taka szlachetna misja.

                W sobotę mam konsultację przed grupą DDA, a ja nie umiem powiedzieć konkretnie co mi doskwiera poza ogólnikami i obawiam się, że „nie zdam”. Muszę to przemyśleć. Wszystkie swoje problemy skupiam wokół związku, jakby miał być receptą na zło świata. A ten taki nie jest i może stąd te wątpliwości. Chyba za dużo filmów się człowiek naoglądał i potem liczy, że przeżyje coś takiego, co odmieni wszystko. Wiem, że grupa może być bardzo pomocna, ale ciężko mi sobie wyobrazić nawet sytuację, kiedy siedzę przed grupą ludzi i opowiadam o sobie. Już teraz w głowie mam pustkę.

                Czy psycholog jest lekarzem specjalistą, że trzeba do niego skierowanie? Niebawem przekroczę 6 litrów oddanej krwi i z tej okazji mam czekać max tydzień na wizytę u specjalisty, pomyślałem, że mogę na tym skorzystać w IPZ zamiast czekać kilka miesięcy na terapię.

                Nieomylna01
                Uczestnik
                  Liczba postów: 398

                  A może zamiast czekać choćby tydzień pójść na mityng dda ?

                  truskawek
                  Uczestnik
                    Liczba postów: 581

                    Czyli związek to spełnianie potrzeb partnera?

                    Powiedziałbym, że życie to spełnianie różnych potrzeb, a związek to tylko jeden z aspektów życia. DDA/DDD też spełniają całkiem sporo swoich potrzeb, z tym że często nie wprost, tylko dokoła, i to nam utrudnia zwłaszcza relacje z innymi ludźmi.

                    Ja nie wiem jakie mam potrzeby, w zasadzie prędzej powiem, że ich nie mam niż jakieś wynajdę.

                    Terapia to właśnie czas żeby się przyjrzeć także swoim potrzebom. Tu znalazłem przykład listy jeśli chcesz sobie przejrzeć:

                    Wiem, że grupa może być bardzo pomocna, ale ciężko mi sobie wyobrazić nawet sytuację, kiedy siedzę przed grupą ludzi i opowiadam o sobie. Już teraz w głowie mam pustkę.

                    Rozumiem cię, prawdę mówiąc na pierwszych sesjach nie umiałem sobie w ogóle wyobrazić, że z tymi osobami coś mnie będzie łączyć, i jak się rozejrzałem, to nie wyglądało dla mnie przekonująco… Inni ludzie przychodzą na grupę z podobnymi problemami i nie ma obowiązku mówić, a słuchanie też mi czasem coś dawało. Sam zobaczysz co ci pasuje i co chcesz powiedzieć, jest na to czas żeby się oswoić i poznać nawzajem w grupie.

                    Bremic
                    Uczestnik
                      Liczba postów: 7

                      A może zamiast czekać choćby tydzień pójść na mityng dda ?

                      beatawolek01, psycholog, do której chodzę zdecydowanie odradza mi mityngi dlatego, że nie ma na nich specjalisty, który mógłby trzymać pieczę oraz w pewnym sensie kontrolować padające słowa. Ponieważ jest ona moją niejako wyrocznią, nie wybrałem się i na razie nie planuję. Za to jutro się z nią widzę rano. W zasadzie dzisiaj.

                      truskawek, dzięki za link, przejrzałem go i prawdę mówiąc zdefiniowanie potrzeb jest trudne. Muszę do tego przysiąść z większą uwagą i ilością czasu.

                      Poprzedni post pisałem będąc w bardzo złym nastroju, który dziś towarzyszył mi od przebudzenia do wieczora. Teraz jest dobrze i widzę różnicę w sposobie pisania oraz samych informacjach. Jak dwie różne osoby…

                      Wasze odpowiedzi i podejście do mojej sprawy może mi pomóc w aktywnym uczestnictwie w grupie DDA przez zrozumienie i brak surowego oceniania. A tego drugiego się spodziewałem, albo może obawiałem.

                      truskawek
                      Uczestnik
                        Liczba postów: 581

                        Na terapii nie ma obowiązku nic robić, ale z doświadczenia wiem, że nawet gdy się obawiałem, to czasem ryzykowałem. Już sam fakt, że poszedłem na terapię, oznaczał, że miałem dość uciekania i przeczekiwania, i zwyczajnie szkoda byłoby mi nie wykorzystać okazji. Z twojej aktywności czy nieaktywności nikt cię nie będzie rozliczał, bo nie o to w ogóle chodzi.

                        Doskonale rozumiem że jest ci trudno z potrzebami. One się łączą z emocjami, a od uczuć jesteśmy jako DDD/DDA dość poodcinani. Czuję spokój z tym co mówisz, to odkrywanie także wymaga czasu. Ten proces jest trochę dziwny, bo jesteśmy przyzwyczajeni do wykonywania konkretnych zadań, a kontaktowanie się ze sobą nie działa w taki mechaniczny sposób – trudno mi to opisać nawet na własnym przykładzie.

                        Masz prawo być sobą i terapia to jest miejsce, gdzie można tego doświadczyć, a najpierw posprawdzać co to dla ciebie znaczy, czyli jaki jesteś naprawdę, a nie co ci wpojono na twój temat. Będąc DDA/DDD mieliśmy już dość w życiu oceniania i surowości, teraz pora na coś lepszego… Rozumiem cię, bo sam podobne rzeczy przeżyłem i jest mi to bliskie.

                      Przeglądasz 10 wpisów - od 1 do 10 (z 26)
                      • Musisz być zalogowany aby odpowiedzieć na ten temat.