To wszystko co napiszę, jest dziwne ale prawdziwe.

Dziś mam skończone 38 lat, wspaniałą rodzinę, męża ( jesteśmy razem 24 lata) i dwie zdrowe córeczki), mieszkanie, samochód i brak problemów ze znalezieniem pracy. Zawsze wiedziałam, że do brzydkich nie należę, ale zastanawiałam się, co takiego we mnie widzi mój mąż. Teraz odważnie mogę powiedzieć: wiem, jestem ładna i mam wiele dobrych cech. Czy mówienie o sobie dobrze to pycha? – myślę, że nie.

Rok temu jeszcze tak nie było. Zacznę od początku. Jakieś 6 lat temu moja koleżanka w pracy powiedziała mi: jesteś inteligentna, nie dawaj się podpuszczać, oni Ciebie wykorzystują, nie podchodź do wszystkiego tak nerwowo. No i trafiłam do psychiatry. Leki uspokoiły mnie, brałam je regularnie i czułam się świetnie. Przestałam je brać, kiedy byłam w ciąży – jakoś sobie radziłam, ale były płacze i doły. Zawsze tłumaczyłam to sobie tym, że taka jestem, bo tak zawsze było. Po urodzeniu córki, mimo że byłam nie do życia, wiedziałam że muszę dać sobie radę. Malutkie dziecko, a mąż w pracy w za granicą, moja ukochana chora babcia w szpitalu, na wykończeniu, no i  mama, która pije i zatruwa mi życie, do tego tato współuzależniony – nie pijący, ale utwierdzający mnie w przekonaniu, że to ja jestem winna wszystkiemu.
Nikt oprócz mojego męża nie wiedział, że kiedyś brałam leki i że do nich wróciłam. Wydało się, gdy nerwowo podchodziłam do sprawy komunii starszej córki – wszystko musiało być na 6 i wszystko ja sama muszę zrobić dla niej… Nie wytrzymywałam i byłam nerwowa. Nerwy wyładowywałam krzykiem na dzieciach i wtedy powiedziałam, że jestem chora, mam depresję i musze się leczyć. W rodzinie patrzono na mnie jak na dziwoląga – "ma za dobrze i wymyśla". Wróciłam do leków, oczywiście mocniejszych. Czułam się dobrze, ale uważałam, że jestem inna i to mnie wkurzało. Pojawiły się jakieś bóle w kręgosłupie, więc pomyślałam, że coś jest nie tak, że może lekarz postawił zła diagnozę, może jestem bardziej chora niż on mówił i musze brać inne leki. Znalazłam innego lekarza. Tym razem pojechałam daleko i zapłaciłam dużo za wizytę, ale tak postanowiłam. Powiedział, że skoro nie pomagają mi te leki, to żadne nie pomogą – "tu potrzebna jest terapia". Wyszłam oszołomiona i zaczęłam sobie wmawiać: jestem dno, nic na mnie nie działa tylko na terapię! Ale gdzie, jak?…

Często chodziłam do kościoła. Prosiłam Boga o pomoc i nic. Raz nawet po awanturze z mamą, nie wiem do dziś jak, ale trafiłam do sióstr i tam długo rozmawiałam z jedną z nich o tym, co się ze mną dzieje; ona mnie pocieszała pokazywała dziewczynki, które u nich są i uczą się życia, a pochodzą z rodzin alkoholowych. Powiedziała mi, że będzie się za mnie modlić oraz o tym, że w szpitalu są specjaliści i prowadzą terapię. Bałam się, ale niczego nie szukałam.
Potem poznałam dwudziestokulkuletnią dziewczynę, razem pracowałyśmy – młoda, ambitna, przebojowa – dowiedziałam się, że jej matka była alkoholiczką, ale nie wiadomo, co teraz się z nią dzieje. Nie wiem jak to się stało, pewnego razu zwierzyła mi się i powiedziała – nie krzycz tak na swoje dzieci, one Ciebie tak kochają, bądź spokojniejsza, podejdź z dystansem do wszystkiego. Wysłuchałam jej i byłam w szoku, że ktoś tak młody w ten sposób do mnie mówi.
Powiedziałam jej o swoich problemach, o tym że nie wytrzymuję nerwowo, gdy widzę swoją mamę, jak jest po kielichu – nóż otwiera mi się w kieszeni i są powody, aby krzyczeć, szarpać i… lepiej nie mówić. Powiedziałam jej, że wiem o tym, że robię źle, że potem płaczę – wyję, mam myśli samobójcze, wiem, że krzywdzę dzieci i zaczęłam sobie wmawiać, że mój mąż zostawi w  końcu taką wariatkę, takie zero… I wtedy poznałam jej mamę. Koleżanka jak nigdy nic powiedziała do swojej mamy: mamo pomóż jej, zawieź ją tam, gdzie ty byłaś, może jej mamę można skierować na odwyk. No i pojechałam z kobietą do poradni, szukałam pomocy dla mamy, aby nie piła, poszła się leczyć i… okazało się, że mama musi sama chcieć, a poza tym to już nie ten wiek. Powiedziano mi, że to ja potrzebuję pomocy, bo jestem DDA. Byłam w szoku – co? ja? Rozmowa okazała się kolejnym szokiem. Myślałam, nieeeeee, to nie możliwe. Mimo to, jako sumienna osoba chodziłam na kolejne spotkania. Potem była grupa, a na grupie pytanie: z czym przyszłam i co chcę zmienić. W moim wypadku było to:
– Panowanie nad złością, nie używanie w stosunku do dzieci słów, które krzywdzą, zrezygnowanie z zachowań takich jak szarpanie i krzyk;
– Panowanie nad emocjami – nie wszyscy muszą od razu wiedzieć, że coś jest nie tak: płacz przy dzieciach; smutek na twarz i w głowie;
– Wiara w siebie, w swoje umiejętności;
– Stanowczość, zdecydowanie i umiejętność mówienia "nie";
– Zaprzestanie analizowania tego, co i jak zrobiłam;
– Zaprzestanie myślenia i mówienia, że jestem zero, nikomu nie potrzebna i porzucenie myśli samobójczych oraz wyobrażenia, że gdy mnie nie będzie, to będzie wszystkim lepiej;
– Mniej mówić

Dziś minął rok od rozpoczęcia terapii grupowej i trochę od indywidualnej. Jak jest? Po prostu nie do opisania – świetnie. Terapeuta  na początku obiecał, że będzie lepiej (on to inaczej ujął), a ja nie wierzyłam mu wtedy i długo potem, ale jednak chciałam spotykać się z tymi ludźmi i z nim. Aż wreszcie gdzieś latem zauważyłam zmiany. Może dziwne będzie to co napisze, ale jednak spróbuję… Otóż zawsze gdy słyszałam o dniach przed miesiączką  (tzw. napięcie przedmiesiączkowe), mówiłam, że u mnie wszystko ok – że nie mam napięcia przedmiesiączkowego. Dziś mogę powiedzieć, że ja zwyczajnie nie rozróżniałam tych dni od innych, ponieważ żyłam w stałym napięciu. Dziś dokładnie odróżniam te stany, a co za tym idzie, potrafię o siebie zadbać i staram się nie załatwiać w tym czasie niczego ważnego. To mnie cieszy. Teraz zauważam różnicę w swoim zachowaniu.
Gdy chodzi o pracę nad sobą, tu mogę stwierdzić:
– panuję nad złością, może jeszcze nie do końca, ale nie nakręcam się jak karabin maszynowy; kontroluje swoje słowa w wielu sytuacjach, głównie z dziećmi, choć nie zawsze; poszturchiwania i szarpanie zniknęły; krzyczeć czasami krzyczę, ale nie bez powodu, a tylko gdy ktoś mnie zdenerwuje – teraz czuję się, że spełniło się moje marzenie: mama taka jak ma być;
– czy panuję nad emocjami? – chyba nie do końca potrafię się odciąć od problemów innych i nie reagować na ich słowa, na ich miny, gesty, ale często uważam, że to ich problem a nie mój – odcinam się; 
– wiem, że jestem dobra w tym co robię, uwierzyłam w siebie i nawet nauka angielskiego idzie mi dobrze, chociaż zawsze uważałam, że nie nauczę się niczego, bo nie mam głowy do języków;
– zawsze uczyłam się asertywności  i dalej się jej uczę, podziwiałam swoją bratową, że tak łatwo przychodzi jej powiedzieć "nie". Teraz, kiedy częściej przebywamy ze sobą, zauważam ją jako wartościową osobę i od niej uczę się asertywności. Widzę efekty.
– często analizuję swoje zachowanie (widzę siebie z boku). To jest już inna analiza – nie ta dołująca. Teraz staram się wyciągać wnioski, tego właśnie nauczyłam się na terapii: myśli rodzą uczucia i zachowanie. Staram się odrzucać złe myśli, szukam pozytywów, a gdy to nie pomaga, staram się odpuścić sobie, żeby się nie nakręcać,
– Co na pewno się udało, to że nie rozmyślam o śmierci ani też nie myślę o sobie źle. Nie jestem zerem, to widać po moich notatkach z życia, które od lat prowadzę. Tamta dziewczyna, która czuła się zerem to już przeszłość i mam nadzieję, że tak pozostanie.
– Czego nie umiem, to mniej mówić. Już troszkę to dopracowałam, ale jeszcze to nie jest to. Nie mówię wszystkiego mamie, to zmieniło się na pewno, nie mówię też wiele moim teściom.
Mogę na koniec powiedzieć, że odniosłam sukces. Osiągnęłam to przede wszystkim dzięki sobie, dzięki ogromnemu wsparciu męża, który często mnie utwierdzał w tym, że będzie lepiej, dzięki grupie wspaniałych ludzi, których poznałam i z którymi uczestniczyłam w terapii no i oczywiście dzięki naszemu terapeucie.

Anita, 38 lat