Witamy Fora Rozmowy DDA/DDD DDA i teraz sama alkoholiczka

Przeglądasz 10 wpisów - od 11 do 20 (z 49)
  • Autor
    Wpisy
  • Uwiklana
    Uczestnik
      Liczba postów: 83

      Pewnie i można byłoby przyjść z dzieckiem, ale jakoś średnio widzę tego kalibru rozmowy podczas gdy córeczka rozpraszałaby płaczem, chęcią zabawy, jedzenia itd. Nie piętrzę problemów, tylko zasmuciło mnie, że uczęszczanie do ośrodka nie okazało się tak proste, jak oczekiwałam. Partner zaproponował mi już kilka dni temu, że może pójdzie na tydzień na L4 i mi pomoże, tylko czy jest sens żebym robiła wokół siebie aż taki szum i powodowała ryzyko utraty jego pracy? Być może się na to zdecyduję, ale najpierw musiałabym ustalić w poradni jakiś sensowny program, żeby zwolnienie partnera miało sens. Dziś dzwoniłam po raz pierwszy w życiu w takiej sprawie, było mi głupio, nie wiedziałam jak rozmawiać chociaż tak naprawdę to zadawałam nawet sensowne pytania typu jak to wszystko wygląda, godziny, nawet to czy najpierw AA czy DDA… Przyznałam też zapytana bezpośrednio, że to ja mam ten problem, chociaż poza tą jedną sytuacją i tak ciągle mówiłam w trzeciej osobie.

      Co do twojego ostatniego wersu Malina32, to nie byłabym taka pewne że mam szczęście- jestem totalnie nierozumiana odkąd tylko pamiętam. Pewnie jest tak, że mnóstwo było wokół mnie DDA i DDD, tylko się jakoś „nie zgadaliśmy”. Bo alkoholików, także tych niepijących, było wokół mnie całkiem sporo, wiem co może mnie czekać.

      Anonim
        Liczba postów: 64

        Cześć Uwikłana 🙂

        Fajnie,że tutaj napisałaś 🙂 to już coś 🙂

        A myślałaś żeby udać się na terapie albo grupe wsparcia dla dda/ddd ?

        Jeśli narazie nie jesteś gotowa na dziecko to poczekaj i przez ten czas zajmij się sobą.

        Nie ma idealnych rodziców ale jeśli obdarzysz je miłością i wsparciem to Twoje przyszło dziecko będzie miało wspaniałą mamę.Wtedy nawet jeśli będą przychodzić gorsze momenty bo tak może być z racji tego jak byłaś „wychowywana”  to nie spowoduje to ze Twoj zwiazek i rodzina sie rozpadnie.Wtedy warto chodzic do psychologa,byc ze soba szczerym i zmieniać w nas to co „złe” na lepsze a przynajmniej sie starać.

        Rozumiem Twój lęk przed faktem że tata wraca.Ja do tej pory czuje lęk na dźwięk głosu mojego taty choć teraz wiem że kocham go tylko nie kocham tego co robił i powoli lęk odchodzi.Jak jestem w domu rodzinnym czy u babci to zdałam sobie sprawe że czułam lęk nawet w łazience bo często mimo zamkniętych drzwi na klucz były one na siłe otwierane i dla nich to było normalne.Generalnie czułam się ciągle zagrożona i gotowa na najgorsze.

        Techniki relaksacyjne mogły by Ci pomóc.Próbowałaś czegoś?

        Pozdrawiam miło:)

         

        malina32
        Uczestnik
          Liczba postów: 142

          Gratuluje ze juz masz pierwszy krok za soba.

          To nie jest proste. Najprosciej jest pic. Cala terapia , ten proces jest skomplikowany i nie zawsze idzie jak chcemy.

          <span style=”line-height: 1.5;”>Tez z wieloma trudnosciami sie zmagam. Ale zaczelam od chodzienia na mityngi i tam moge o tym gadac. </span>O dziwo wiele osob to rozumie albo da rade co zrobic. To wspoarcie i sila ktorej mi czasem braknie.

          Uwazajac ze po co tyle halasu wchodzisz w role ofiary. A ze twoj partner weznie utlop odrazu masz czarnowidztwo ze juz go zwolnia. To sa rzeczy do przerobienia na terapi.

          Wybacz ze jestem brutalna ale znam te gadki i usprawiedliwianie.

          Terapia oznacza ze przyznajesz sie do bezradnosci wobec problemu i dajesz sobie szans na poprawe.

          Uwiklana
          Uczestnik
            Liczba postów: 83

            Cześć Karolalove. Też uważam, że pisanie tutaj to dobry krok, daje mi to już choćby tyle, że zamiast kisić w sobie emocje gdzieś je wyrzucam.

            Co do dziecka, to już je mam, głównie dzięki mojemu partnerowi- bo to on zaczął pierwszy przebąkiwać, nie to że mnie namawiał ale jakoś sama bym nie wpadła na to, że „ja i dziecko”. Czekać na to aż „będę gotowa” nie było czasu, bo zachodząc w ciążę byłam już po 30, gdybym miała się nad sobą roztkliwiać „dobry moment” na pewno szybko by nie nadszedł. Uważam że mój facet zasługuje na posiadanie dziecka, szczególnie że sam zaczął o nim napominać. Ja się zdecydowałam bo go kocham i chciałam z nim stworzyć rodzinę, gdyby nie dziecko to pewnie prędzej czy później nasz (pewnie nie tylko) związek by się rozpadł, bo wdarłaby się rutyna, nie mieliśmy żadnych wspólnych pasji które by nas łączyły i być może czas, zamiast nas scalać, podzieliłby. Teraz, gdy córeczka jest już z nami, widzę jak jej obecność nas zmieniła na plus. Dla niej, dla mojego partnera i naszej wspólnej rodziny, i ja powinnam się zmienić na plus, a nie cały czas siedzieć w przeszłości poprzez picie i zadręczanie się moim dzieciństwem, młodością. Uświadomiłam sobie niedawno, że ja nie potrafię kochać. Tzn kocham i wiem że to prawda, czuję to, ale wydaje mi się że jakoś ta miłość nie do końca mi wychodzi, pewnie dlatego że nie zostałam nią otoczona wcześniej, nie jest to dla mnie uczucie naturalne. Np chodzimy co jakiś czas do jednej pediatry, starsza pani- od niej dosłownie bije takie ciepło, serdeczność, dobro… Nawet mówiłam do mojego faceta, że cudownie byłoby mieć taką babcię czy mamę, a sama dla siebie pomyślałam, że ja chciałabym być taką osobą. Tylko że ja siebie zupełnie takiej nie widzę, nie potrafię sobie siebie „takiej” wyobrazić. Ja jestem ukrywającą się pijaczką z problemami emocjonalnymi, stłamszoną przez demony przeszłości. Nie potrafię być taka otwarta, serdeczna, tak emanować miłością. Nawet jak mówię pieszczotliwe słowa, to tak naprawdę są to wyrażenia nawet nie pejoratywne, ale jednoznacznie negatywne tylko wypowiedziane żartobliwie i rozumiane przez kogoś, kto mnie zna- np dupek, zasr***ec. Takimi właśnie „komplementami” raczę tych, których kocham tą moją dziwną, niefajną miłością. Czasami zamiast przytulić i pocieszyć, ja robię wymówki albo „udzielam rad” jak daną rzecz ktoś tam powinien był zrobić- chociaż mam świadomość że nawet jeśli mam rację, to nie powinnam przyjmować „twardej” roli w takiej chwili, tylko być jak miękka poduszka, w którą bliska mi osoba cierpiąca się wtuli… Wydaje mi się że wszystko to jest dlatego, że mnie samą tak traktowano, nie miałam żadnego wsparcia więc i nie do końca umiem je dawać, choć bardzo się staram i w chwili obecnej i tak jest o niebo lepiej, niż było kiedyś, zanim poznałam mojego partnera.

            Co do twojego określenia „kocham tatę, ale nie kocham tego co robił”, ja nie potrafię sobie wyobrazić kochania mojego ojca, jest to dla mnie nierealne. NIC mi się z nim dobrze nie kojarzy, długo nie docierało do mnie że ktokolwiek może nie tylko nie nienawidzić swojego ojca i chcieć jego śmierci, a co dopiero kochać! Jeszcze dłużej nie widziałam winy w postępowaniu mojej mamy, chociaż wszyscy którym choć trochę się zwierzałam to na jej zachowanie zwracali mi uwagę- że co to za matka, która stawia faceta sadystę ponad własne dziecko. A ona nie tylko mnie nie broniła, ale i pchała w jego ciężkie ręce, a gdy tylko skończyłam 18 lat pozbyli się mnie bez ryzyka, że np jakaś opieka społeczna się przyczepi że porzucili nieletniego. Teraz to wszystko widzę bardzo wyraźnie, zapewne gdybym „uświadomiła się” przed śmiercią mamy, to nasze stosunki pod koniec jej życia nie wyglądałyby tak „dobrze” jak na to, co było kiedyś. Chociaż jak się rozstawałam z facetem tyranem po prawie 10 latach, to wcale mnie z otwartymi rękami pod „rodzinny” dach nie przyjmowała, wiedziała też jak on mnie traktuje i nigdy nie powiedziała mi „córko, wróć”… Tak, ona mnie nigdy nie kochała, uznawała mnie za przeszkodę w jej szczęściu z moim ojcem i ogólnie w życiu, co mi z resztą kiedyś, jak już było „lepiej”, sama powiedziała (że „ze mną zawsze były problemy”, bo ONA przytyła 30 kilo w ciąży i przestała się podobać ojcu, że zachorowałam ciężko, miałam operację i ojciec się wkurzał że mu uwagę zabieram jak wraca z morza, że mam zamknięty charakter i nie chciałam z nią chodzić po znajomych i grzecznie czekać aż ona się wybawi, jeszcze trochę tego było ale przyznacie że te argumenty są zaje*** jak na matkę). Może byłaby inna, gdyby wybrała sobie innego partnera, może i mój ojciec byłby inny gdyby miał inną kobietę. Ale w tej konfiguracji jaka była stworzyli piekło nie tylko sobie samym, ale i własnym dzieciom… Smutne 🙁

            Co do technik relaksacyjnych, to znam jedną świetną- kilka tabletek alprazolamu, wtedy się naprawdę wyluzowuję ;). Teraz sobie zażartowałam, ale czasem bez tego chyba wyszłabym z siebie, dostała zawału z wściekłości. Też smutne 🙁

            Uwiklana
            Uczestnik
              Liczba postów: 83

              Malina32- nie mam za złe „brutalności”, wręcz jej potrzebuję, z resztą widzę że sama pewnie znasz to po sobie. Co do przyznawania się do bezradności- wczoraj poszłam do sklepu, celowo zrobiłam sobie dłuższy spacer i przestraszyłam się właśnie tego, że idąc na terapię będę musiała się komuś przyznać do swojej bezradności, że wcale nie jestem taka twarda i w ogóle mega jaką siebie przedstawiam. Bo ja nałożyłam na siebie taką „maskę” osoby kontrowersyjnej, bezkompromisowej, umiejącej sobie radzić w każdej sytuacji, „samotnego jeźdźca z wyboru”. Wszyscy mnie za taką mają, tymczasem jest dokładnie odwrotnie- już powoli przestaję mieć siłę na cokolwiek, zaabsorbowanie zajmowaniem się dzieckiem bez niczyjej pomocy przez kilkanaście godzin dziennie spowodowało, że na nic innego nie chciałabym poświęcać czasu, po prostu nie mam już na nic więcej energii, a już na pewno nie na problemy które tak naprawdę sama sobie stwarzam (alkoholizm, rozpamiętywanie przeszłości). Ponadto przeraża mnie co ja będę ze sobą robić gdyby odeszły demony przeszłości i do tego w ogóle nie mogłabym pić (bo zapewne jako alkoholik już nie będę mogła wrócić do „bezpiecznego napicia się raz na jakiś czas”, musiałabym to uciąć zupełnie). Przecież ja nie mam nic- hobby, bliskich przyjaciół, żadnych celów do osiągnięcia, perspektyw. Jest pewna piosenka, która od zawsze dobrze opisuje moją sytuację i to co czuję: Skamieniali Trzeciego Wymiaru

              Miałam zacytować wersy, które szczególnie mnie dotyczą, ale wyszła mi z tego niemal cała piosenka 🙁

              Ślepi i niemi, bo zagubieni w beznadziei…

              Jesteś jak fikcja, bezsens to twoja misja…

              Pozwolili by latami odpływały ambicje i plany, a cztery ściany stemperowały temperamenty biorąc fikcję z autentyk, kiedyś to wilki, dziś po prostu sępy…

              Uwiklana
              Uczestnik
                Liczba postów: 83

                Jest jeszcze jedna kwestia- w terapii czy to DDA, czy AA, i historiach ludzi którym się udało, fundamentalną rolę pełni wiara. Tymczasem ja nie jestem może jakąś zaciętą ateistką, uważam że być może naprawdę istnieje jakiś Bóg, Allach, Budda czy zwał jak zwał, ale instytucja kościoła zupełnie mi nie odpowiada, dlatego ciężko mi zwrócić się w kierunku jakiejkolwiek wiary. Z drugiej strony coraz bardziej wydaje mi się, że być może ta jakaś „siła wyższa” gdzieś tam jest i wciąż stara się mnie o tym przekonać- choćby przez zesłanie mi faceta z którym jestem (a raczej który ze mną wytrzymuje, usiłuje o mnie walczyć ze mną samą), on mnie naprawdę kocha a ja zawsze byłam przekonana, że jestem skazana wyłącznie na toksyczne związki z brakiem szacunku dla mnie. Takich diametralnych, niespodziewanych zwrotów sytuacji miałam w życiu sporo i już nie raz mnie takie refleksje nachodziły. Może nawet to, że jakoś te wszystkie koszmarne rzeczy przetrwałam i żyję, jest dowodem na istnienie jakiejś siły wyższej? A może przesadzam i działa u mnie ironiczne przysłowie „jak trwoga, to do Boga”? A może to przysłowie wcale nie jest ironiczne, tylko zawiera poradę gdzie szukać pomocy? Sama nie wiem. Poza tym nie mam pojęcia jak miałabym zwrócić się ku tej „sile wyższej”, nawet w myślach? Ci chodzący do kościoła mają łatwiej, bo samo założenie tego budynku jest takie, że ułatwia kontakt z Bogiem. Ja nie mam dokąd iść żeby sobie ulżyć, żeby odnaleźć wiarę w tą istotę nadprzyrodzoną, która, słowo daję, wydaje mi się, że jednak istnieje. Tu odzywa się moje drugie ja, które podpowiada mi, że coś sobie wmawiam w chwili słabości, że będąc samotną wśród ludzi szukam sobie wyimaginowanego sprzymierzeńca, jak cienias i małe dziecko. A może to podszept tej drugiej strony, siły wyższej tyle że siły zła??? OMG, co za myśli i refleksje mnie nachodzą, aż nie wierzę…

                Anonim
                  Liczba postów: 64

                  Uwikłana nie wiem wkońcu czy byłaś u psychologa czy nie ale naprawde powinnaś.Pozwól samej sobie pomóc.

                  Bo jak sobie pozwolisz pomóc to wtedy Twoja rodzina będzie miała się lepiej.Jak ma się dobry kobtskt z ssmym sob? to wtedy wszystko fajniej się układa.

                  Ja Cie rozumiem jesli chodzi o obdarowywanie miłości? innych.Ja np. Od mała byłam wrażliwa i szukałam bliskości wsrod bliskich i wkoncu po wielu moich probach nie dostajac jej bardzo cierpiałam i zsmroziłsm swoje serce na ludzi.Tylko w stosunku do zwierząt

                  Potrafiłam jeszcze okazywac uczucia.A na ludzi na wiele lat zamkbelam swoje serce.I to był proces czasami bolesny ale uświadomił mi źe moja miłość do ludzi  i mnie samejwe mnie tkwi i powoli sie rozmraża.Ale to jest proces.To że nie dostaliśmy miłości od rodziców jest okropne i smutne sle należy to wszysyko powoli przerabiać i zacząć pozwalac sobie na miłość do samego siebie i innych

                   

                   

                   

                   

                   

                  Uwiklana
                  Uczestnik
                    Liczba postów: 83

                    Jeszcze nie byłam u psychologa w sprawie DDA, ale jestem na to zdecydowana. Wiem jednak, że trzeba dobrze trafić, bo nie każdy jest godny zaufania-studiowałam resocjalizację (nie ukończyłam) i niestety wielu znajomych z roku, którzy już pracowali jako np kuratorzy, obgadywało swoich podopiecznych, zdradzali rzeczy których nie powinni. Oczywiście mam też złe doświadczenia z dzieciństwa, bo matka od małego mnie prowadzała po psychologach, lekarzach, nawet jakieś badania neurologiczne miałam- bo jej zdaniem było ze mną coś nie tak, a ja po prostu żyłam w ciągłym strachu, napięciu i braku troski, co odbijało się na moim zachowaniu. Jednej psycholożce zaufałam mając jakieś 14 lat, obiecała że nie zdradzi treści naszej rozmowy matce- wyznałam jej, że poznałam chłopaka przy którym czuję się dobrze, który jest moją ostoją itd. Niestety gdy matka, która weszła do gabinetu po mnie i nie była świadkiem mojej rozmowy z psycholog, wypadła z niego jak burza i już wiedziałam, że wie wszystko, że moje zaufanie do psycholożki zostało zdradzone. Wezwała ojca, pojechali do domu tego chłopaka i zrobili koszmarną awanturę, straszyli jego rodziców którzy byli starszymi, normalnymi ludźmi… Także chłopak się przestraszył, odsunął ode mnie- a to był naprawdę rewelacyjny człowiek, dawał mi ciepło którego mi brakowało, gdyby moja matka była normalniejsza to mogłabym dziś być żoną ustatkowanego nauczyciela, którym on obecnie jest… A ona go skreśliła i zmieszała z błotem zanim w ogóle zobaczyła na oczy, nawet nie wiem czemu- pewnie się bała żebym nie zaszła w ciążę w młodym wieku, ale żeby od razu taka histeryczna reakcja? Z resztą ona przeważnie tak impulsywnie, negatywnie reagowała na wiele rzeczy, nie dało się z nią normalnie porozmawiać, zawsze tylko krzyki i grożenie ojcem… Ale mam też jedno pozytywne wspomnienie o jednej szkolnej pani pedagog, która wreszcie, jako jedyna dorosła osoba,  „profesjonalnie” zajęła się mną i moimi zaburzonymi relacjami z matką, doprowadziła do tego że matka nawet mnie na wymarzony koncert puściła, co było cudem, bo ona mnie niemal z domu nie wypuszczała. Więc jestem dobrej myśli co do terapii, tylko muszę dobrze trafić. Szkoda, że nie pamiętam nazwiska tej pani Kasi pedagog…

                    Odnośnie zwierząt- ja także je kocham. Zanim urodziłam dziecko wróżono mi wręcz skończenie jak Wioletta Villas ;). Ludzkie tragedie mnie nie ruszały, ale potrafiłam np rozpłakać się rzewnymi łzami gdy w wiadomościach omawiano jakiś przypadek znęcania się nad zwierzęciem. Teraz oczywiście nadal kocham i szanuję zwierzęta, ale jednak sporo uczuć przelałam na córkę. Mój partner jest w szoku bo obawiał się nawet, że będę stawiać zwierzęta ponad własne dziecko, przyznam że i ja sama miałam takie wątpliwości! Na szczęście tak nie jest.

                    Uwiklana
                    Uczestnik
                      Liczba postów: 83

                      Dopadła mnie chandra. Czuję się taka słaba i beznadziejna. Jestem partnerką, jestem matką, a przerastają mnie jakieś cholerne nałogi, kogoś innego na moim miejscu określiłabym jako niedojrzałego i nieodpowiedzialnego. Ktoś wybrał mnie jako osobę teoretycznie do końca swoich dni, kogoś innego powołałam do życia i jest ode mnie w 100% zależny, a ja tak bardzo daję ciała, z samą sobą nie mogę sobie poradzić a przecież jestem integralną częścią rodziny, powinnam być jej filarem a ja sama kopię dołki pod sobą i moimi bliskimi :(. Nie chce mi się patrzeć na swój parszywy zakłamany ryj :(. Nienawidzę siebie i swojej słabości, nieudolności, brzydzę się sobą. Uświadomiłam sobie, że tych kilka lat temu dostałam od życia największy dar, czyli mojego partnera, on tak bardzo mnie kocha, stara się o mnie dbać, wpływać na mnie, wytrzymuje ze mną, chciał dziecka z taką pokręconą alkoholiczką… Tak bardzo boję się zniszczyć nasz związek, a jednak robię to każdego dnia. Jak do tego doszło, że tak się stoczyłam, żeby nie móc funkcjonować bez alkoholu i leków??? Gdybym mogła, wpieprzyłabym sobie w ten tępy łeb, spoliczkowała, nakopała, postawiła do pionu! Jestem chodzącą porażką, mam więcej niż większość ludzi marzy a sama sobie jestem wrogiem i się pogrążam… Czemu tak jest, że z samym sobą najtrudniej jest wygrać? 🙁

                      Uwiklana
                      Uczestnik
                        Liczba postów: 83

                        Doszłam do wniosku że jestem wciąż zatrzymana gdzieś w czasach, gdy nikomu na mnie nie zależało, nikt mnie nie szanował. Teraz jest inaczej, a ja nie potrafię się przystosować, przestawić. Kiedyś rzeczywiście byłam sama i samotna, teraz jest odwrotnie, ale sama z siebie robię kogoś osamotnionego we własnych emocjach, jestem tam tylko z tym uciążliwym i męczącym kimś, kogo szczerze nienawidzę- czyli mną jako słabą, rozchwianą emocjonalnie osobą uzależnioną. A przecież to nie „jedyna ja”, tylko jedna z „moich wersji”, i to ta najgorsza! Czemu sama dla siebie wybieram piekło, skoro swobodnie mogę mieć namiastkę raju??? Mało mnie ludzi nakrzywdziło w życiu, żebym sama sobie dokładała? Nie szanuję samej siebie, nie kocham, nawet nie lubię. A przecież są ludzie mający do siebie samych zupełnie inne nastawienie, ja się od nich różnię tylko tym, że ktoś we mnie zaszczepił złe mniemanie o sobie i ja to zło wciąż pielęgnuję, żyjąc tak jak teraz… Nie urodziłam się gorsza, tylko ktoś mi dawno temu wmówił że taka jestem, i to pozostało we mnie jako nieświadomy stygmat, jako pewnik, zaważyło na całym moim dotychczasowym życiu, a teraz niszczy i życia ukochanych mi ludzi… Jestem zainfekowana trucizną, powinnam się leczyć, a konkretnie dać wyleczyć, oczyścić…

                      Przeglądasz 10 wpisów - od 11 do 20 (z 49)
                      • Musisz być zalogowany aby odpowiedzieć na ten temat.