Witamy Fora Rozmowy DDA/DDD DDA – moja historia i droga do równowagi

Otagowane: , ,

Przeglądasz 4 wpisy - od 1 do 4 (z 4)
  • Autor
    Wpisy
  • bonitto39
    Uczestnik
      Liczba postów: 2

      Cześć!

      W moim rodzinnym domu i poza nim alkohol był obecny przy każdej okazji. Ojciec nigdy nie znał umiaru i pił do nieprzytomności. Te obrazy z wczesnego dzieciństwa najbardziej zapadły mi w pamięć. Gdy miałem naście lat, do picia dołączyła mama. Picie ojca akceptowałem, bo tak było od zawsze, a jego okazjonalne, choć intensywne, zachowanie się nie zmieniało (niefajnie, ale stabilnie). U mamy natomiast pojawiły się ciągi alkoholowe. Buntowałem się i samotnie walczyłem o jej trzeźwość. Ojciec milczał, a rodzeństwo przeżywało to na swój sposób, ale nikt nie miał odwagi poruszyć tego problemu wprost. Mama raz była obecna, raz nie. Relacje z ojcem i rodzeństwem były słabe.

      Mądry wujek doradził mi wtedy, bym skupił się na sobie. Radziłem sobie całkiem nieźle. Najgorsze były rodzinne święta, które z czasem zaczęły kojarzyć się z pijaną mamą, udawaniem, że wszystko jest w porządku, oraz moimi pretensjami, że wszystko zrujnowała.

      Marzyłem o samodzielności, więc gdy tylko mogłem, zacząłem pracować. Na początku były to prace sezonowe, później zajęcia zdalne na komputerze. W wolnym czasie spotykałem się z przyjaciółmi.

      Nie miałem żadnej dziewczyny, co bardzo mi doskwierało. Gdy dorosłem, poznałem swoją obecną partnerkę. Jesteśmy razem od niemal 20 lat. Bywało różnie, jak to w związku, ale w tym czasie zaręczyliśmy się i wzięliśmy ślub. Dawała mi bliskość, akceptację i poczucie bycia docenionym oraz zrozumianym – rzeczy, których wcześniej mi brakowało.

      Zawsze lubiłem alkohol. Towarzyszył mi odkąd pamiętam i był najskuteczniejszym sposobem na relaks. Lubiłem się upić, ale nie pozwalałem sobie na ciągi. Doświadczenia z dzieciństwa nauczyły mnie trzymać rękę na pulsie. Piłem regularnie raz-dwa razy w tygodniu, czasem z dłuższymi przerwami. Nigdy nie wpływało to negatywnie na pracę, relacje czy codzienne obowiązki.

      Po latach starań doczekaliśmy się dziecka, a wkrótce potem żona poważnie zachorowała. Na moje barki spadła masa obowiązków, co ograniczyło okazje do picia. Wciąż jednak towarzyszyły mi myśli o potrzebie kontroli nad alkoholem. W końcu uznałem, że łatwiej będzie całkowicie z niego zrezygnować, niż nieustannie się kontrolować (lepiej późno niż za późno). Szczególnie, że teraz jestem ojcem i ostatnie, czego bym chciał, to wychowywać dziecko w takiej atmosferze, jaką pamiętam z domu rodzinnego i by to wywarło na nim jakikolwiek wpływ. Od roku nie piję, ale nie opowiadam o tym, bo wiem, że to jeszcze nie powód do świętowania i potrzeba tutaj dużo pokory. Moja mama też potrafiła nie pić przez rok, by potem wszystko zaprzepaścić w najgorszym możliwym momencie. Temat alkoholu jest obszerny, więc tu go utnę.

      Lubię mieć kontrolę i stabilizację i kiedy natknąłem się na akronim DDA to w nim upatrywałbym się źródła tej cechy. Z jednej strony to zaleta, bo pozwala mi bardzo dokładnie analizować „tematy”, ale bywa też przekleństwem. Zawsze miałem trudności z wyrażaniem uczuć i mówieniem o problemach – w moim domu to było tabu. Staram się nad tym pracować i widzę postępy. Mam świadomość, że środowisko, w którym się wychowałem mnie ukształtowało, ale nigdy nie widziałem wielkiego negatywnego wpływu na moje życie, stąd też nigdy się jakoś szczególnie nie interesowałem DDA.

      Po narodzinach dziecka do problemów zdrowotnych żony dołączyła depresja. Podjęła leczenie i terapię, ale nasz związek zaczął się psuć. Żona często powtarza, że brakuje jej mojej czułości i docenienia. Staram się, ale bywa to trudne, gdy podział obowiązków jest nierówny. Gdy ja wyrabiam 150% normy i nikt mi nie dziękuje za to, że 8 godzin ze swojej doby poświęciłem na pracę, a muszę ją docenić za to, że oderwała się od oglądania swoich telenowel i poświęciła minutę ze swojej doby by włączyć zmywarkę. Oczywiście w teorii wiem, że depresja to choroba i to nie jej wina, że nie ma na nic chęci. W praktyce, gdy taki stan się utrzymuje przez wiele miesięcy, to nie jest łatwe. Wpływa to też na mnie i hamuje motywację do czegokolwiek – działania, czułości, bliskości i spirala się nakręca. Wciąż się kochamy, spędzamy ze sobą czas, żartujemy, tylko jest ku temu mniej okazji.

      Lubię książki z kategorii „rozwój osobisty”, więc na pewno zapoznam się z polecaną tutaj pozycją „Znajdź spokój wewnętrzny”.

      Zastanawiam się, czy warto zrobić krok dalej i spróbować terapii. Mam jednak wątpliwości, bo nie do końca wiem, z czym bym tam przyszedł. Wydaje się, że dobrze sobie radzę – mam kochającą rodzinę, o której zawsze marzyłem, spełniam się zawodowo i lubię swoja pracę, nie tęsknię za alkoholem. Głównym źródłem problemów w naszej rodzinie wydaje się być depresja żony, ale czy na pewno? Może to środowisko w jakim się wychowałem (DDA) daje o sobie znać i wpływa na utrzymywanie się tej depresji? Nie miałbym problemu z pójściem na terapię, wręcz przeciwnie – miło byłoby zostać wysłuchanym. Obawiam się jednak, że mogłoby to okazać się tylko przyjemnym luksusem, który ostatecznie niewiele by wniósł do naszego życia. A może poszerzanie wiedzy na własną rękę i samodoskonalenie jest dobrą drogą? Czy terapia jest wskazana dla każdego, kto wyszedł z problematycznego domu? A może każdy, kto wytrzymał ze sobą blisko 20 lat, oprócz orderu od prezydenta powinien otrzymać zaproszenie na terapię?

      Jakie macie do tego podejście? Dzięki za każdą wskazówkę i opinię!

      Pablooo
      Uczestnik
        Liczba postów: 28

        Hi,

        Ja byłem na terapi i mnie to pomogło.
        Spojrzenie oczami dorosłego na dysfunkcyjne środowisko za młodu.

        Co się zmieniło ?

        Przestałem patrzeć na siebie jako osobę inną natomiast spojrzałem jako dorosłe dziecko któremu nie dane było nauczyć regulacji emocjonalnej.

         

        Jakubek
        Uczestnik
          Liczba postów: 957

          Moim zdaniem, nie ma co rozkminiać.

          W rodzinie dzieje się niedobrze. Depresja jednego członka, to choroba całej rodziny. Bliska więź, miłość może nie wystarczyć. Już teraz rodzi się w Tobie poczucie rozżalenia i przeświadczenie, że dajesz z siebie więcej ((Ty) 150%  vs 1 minuta (u Żony)). To niebezpieczna droga. Twoje wahania, co do podjęcia decyzji o terapii wydają mi się najlepszym argumentem za tym, by przynajmniej sprawdzić z czym to się je. Samodzielny rozwój osobisty i czytanie książek o tej tematyce można – jak sam zauważasz – „polubić”.  Natomiast terapii chyba polubić się nie da. I raczej nie jest to przyjemny luksus. To odpowiedzialna i trudna decyzja o dopuszczeniu do świadomości swoich zranień, bólu i prawdy o sobie i podjęciu nad tym pracy, by żyć szczęśliwiej dla dobra swojego i ukochanych osób. To nie psychiczne SPA, już raczej trudny survival. O ile, oczywiście, nie zablokujesz się (świadomie lub nie) i nie zamienisz tego w „przyjemną” gadkę przy kawce o tym „z czym pan dzisiaj do mnie przychodzi?”. Z jednym terapeutą sam wpadłem w taką pułapkę kawiarnianych pogaduszek i kończyłem ją po roku z poczuciem straconego czasu i pieniędzy – a terapeuta stwierdził, że on sobie nie ma nic do zarzucenia.

          Na początek może warto odwiedzić z trzech terapeutów na pojedynczych konsultacjach. Zorientuj się w głównych nurtach. Sprawdź, czy coś „zatrybi”, z którąś osobą.

           

           

          truskawek
          Uczestnik
            Liczba postów: 586

            Mnie terapia pomogła właśnie pójść krok dalej i poukładać sobie trochę rzeczy, ale już nie przez głowę (bo te rozwojowe materiały trafiały do mnie tą drogą), tylko bardziej przez emocje, które miałem zaniedbane.

            Terapia wydaje mi się o tyle cenna, że nie kręcę się jedynie we własnych wyobrażeniach, tylko dostaję jakieś sygnały zwrotne od innych ludzi – terapeutów czy grupy. Co jest o tyle ważne, że DDA/DDD to kwestia wyuczonych sposobów relacji z innymi ludźmi, więc jak dla mnie więcej sensu ma poprawianie sobie tego właśnie z ludźmi (zwłaszcza z grupą), a nie samemu.

            Mnie terapeuci mówili, że terapia to jak zdjęcie plasterka i wyczyszczenie starej rany, która się pod spodem nie chce zagoić. Zdjęcie plasterka boli, ale dopóki on jest, to się i tak nie zagoi, bo to za duża rana.

            Problemy żony poza tym, że realnie utrudniają wam życie, są też pewnie wyzwalaczem twoich własnych ran, to się przecież nie wyklucza. Terapia pozwala zająć się przynajmniej tą częścią, na którą masz wpływ.

            To, że sobie radzisz, nie jest według mnie argumentem przeciw terapii, bo ważne jest też jaką cenę płacisz za to radzenie sobie, a nie że tylko fizycznie jakoś żyjesz. A idziesz po prostu z tym, że jest ci ciężko, a nie że masz za małą wiedzę, choć oczywiście trochę wiedzy też tam dostaniesz, ale to nie jest główny cel.

            Jeśli jest ci trudno, to jest całkiem dobra motywacja żeby pójść na terapię, bo jeśli akurat nie ma żadnego kryzysu, to niby skąd miałaby się brać. Ale nawet bycie wysłuchanym może być ważnym doświadczeniem. Na szczęście możesz spróbować i sam stwierdzić czy coś ci to daje czy nie.

          Przeglądasz 4 wpisy - od 1 do 4 (z 4)
          • Musisz być zalogowany aby odpowiedzieć na ten temat.