Witamy Fora Rozmowy DDA/DDD Przedświąteczne pozdrowienia od Manueli ;-P

Przeglądasz 10 wpisów - od 1 do 10 (z 16)
  • Autor
    Wpisy
  • conf
    Uczestnik
      Liczba postów: 60

      "- Psze księdza, ja mam w Polsce ciotkę jak z Madagaskaru – przypomniała mi się cioteczka z utlenionym tapirem, brwiami narysowanymi tłustą czarną kreską. Co roku na Zaduszki przychodzi główną cmentarną aleją prosto do grobu swego ojca. Zapala na rozgrzewkę papierosa, rzuca z rozmachem wiązką kwiatów o tablicę "Swiętej Pamięci…" i załatwia swoje porachunki. Najpierw kopie w deskę grobu, jakby waliła butem w drzwi, a potem wywleka wszystkie żale: – Zapomniałeś, że masz wnuczki? Nic im nie pomagałeś, ani pracy, ani porządnego chłopaka! – długie futro cioci faluje z oburzenia. Rodzina stoi za nią, milcząc, na świadectwo wszystkich zaniedbań i nieszczęść. – Myślisz, że przyjdę za rok? Napluć przyjdę, albo co gorszego, już nic cię nie obchodzi? – i fru kopniaka w skrzypiącą deskę."
      (M. Gretkowska)

      B)

      yucca
      Uczestnik
        Liczba postów: 588

        Ten fragment jakoś strasznie mnie poruszył. Kiedyś uwielbiałam świeto zmarłych, jego klimat, czar wieczornych spacerów mędzy rozświetlonymi i udekorowanymi grobami bliskich , znajomych i nieznanych mi osób. Na cmentarzu w mojej rodzinnej miejscowości pochowani są wszyscy moi bliscy i tylko Ciotka żyje… A ja nie byłąm tam od 3 lat, i nie potrafię pojechać, po pierwsze dlatego, że sama miejscowosc dziala na mnie jak odwiedzenie Oświęcimia przez dawnego więźnia.To tam spotkały mnie wszystkie moje krzywdy, od rodziny i byłego partnera. Umieram ze strachu przed nie wiadomo czym i wraca całe poczucie winy za nie swoje przewinienia, które mi przypisywano… a do tego moja ciotka… która obrzuciłaby mnie pretensjami i wyzwiskami… Wiem, bo już raz spróbowałam… Nie chcę przemykać jak złodziej w obawie, ze się na nią natknę i nie będę wiedziała co w ogóle mam ze soba zrobic…
        Jest mi z tym wszystkim bardzo cieźko. Czuję się z jednej strony w obowiązku, a z drugiej wiem, ze nie dam rady, a jesli nawet na siłę pomimo strachu bym pojechala, to później bym to odchorowała po prostu. Czuję się oderwana od korzeni w jakiś przedziwny sposob, jakby coś odeszło za klasztorną furtę i zostało mi odebrane na wieki. Umarł jakiś dzieciecy krajobraz, blask lampek na znajomym cmantarzu. Pójdę pewnie na jakiś inny, obcy, w miescie w którym mieszkam, zapalę lampkę na jakiś opuszczonym grobie i wróce do codziennosci…
        Pozdrawiam melancholijnie

        Edytowany przez: yucca, w: 2007/10/31 10:22

        Katarzynka21
        Uczestnik
          Liczba postów: 808

          ja tez mam ogromnie wiele watpliwosci i lekow przed jutrem. Z jednej strony bardzo pragne isc na grob mojego ukochanego i jedynego dziadka i mojej ukochanej prababci. Obie te osoby, kojarza mi sie ze szczesciem dzieciecym. Nigdy mnie nie skrzywdzily i kochaly bardzo mocno. Odeszly lata temu, a moje serce nadal placze. Czasem chodze na groby, zapalam lampeczke i czuje sie dobrze,a le jutro jest dzien szczegolny, bardzo chce uczcic pamiec szczegolnie tych dwoch osob. Niestety pojawiaja sie ogromne obawy, bo moze spotkam na grobach tate, z ktorym od roku sie nie widzialm i nie mam na to ani ochoty, ani nie czuje sie jeszcze wystarczajaco silna, zeby w rzeczywistosci moc sie z nim skonfrontowac. Czsem jest bardzo ciezko, ale tez mysle sobie, ze przeciez to tylko ja sie zmienilam, reszta jest jak byla, wiec pewnie juz cale zycie bede borykac sie z klopotliwymi sytuacjami i niedogodnosciami z tego tytulu. Byle tylko jak najrzadziej.

          yucca
          Uczestnik
            Liczba postów: 588

            Widze, że nie jestem sama w swoich ambiwalentnych odczuciach względem jutrzejszego dnia. Obawiamy się , lękamy, czasem wręcz modlimy by jakoś przetrwać, bez zgrzytów. A najsmutniejsze jest to, ze odebrano nam, a przynajmniej mi, prawo do przeżycia tego dnia, jaki i innych mniejszych czy większych świat, po prostu po swojemu. By ten dzień był dniem pojednania ze zmarłymi , często krzywdzącymi (co jest dodatkową trudnoscią) potrzeba nam spokoju, a nie lęków, ukradkowego zerkania przez ramie, poczucia winy, wstydu czy cholera wie czego jeszcze.

            Ja jestem i zawsze byłam z boku, nie wiem co to wsparcie rodziny, co to zrozumienie kłopotów, co to słowa "nie martw się, jestem z tobą" usłyszane w chili porażki czy kryzysu… moje pragnienia, potrzeby, godnosc, były deptane. I nadal by były, gdyby nie to ze po prostu uciekłam, zerwałam kontakt, nie zostawiając nawet adresu. Nikt z mojej dalszej rodzniny, żaden znajomy z "poprzednigo życia" nie wie nawet czy ja w ogóle żyję. I wiem, że to znów ja, w odczuciu innych, jestem temu WINNA, tak nieodpowiedzialna, egoistyczna i bezmyślna, narażam biedną ciotkę na niepewnosc…

            Tylko jakie mialam wyjście, jakie wyscie ma małe dziecko w domu w któym było 6 doroslych, walczacych ze sobą wzajemnie, to pozycje w stadzie, osób, nakręconych ciągłą rywalizacją i wygrywaniem ze sobą za wszelką cene, dziecko które nigdy nie miało racji, nie umialo walczyc, a próby zaistnienia były mu wybijane z głowy pasem emocjonalnej krzywdy.

            Próbuje nie czuć się winna, próbuje przekonać siebie i wszystkich innych, ze to było jedyne dostępne mi wyjscie. Nie umiem i nigdy nei umialam przeskoczyć tego 6 osobowego muru czesto bzdurnych i niewykonalnych zakazów i nakazów, muru wyciągnietych rąk, z żądaniem pomocy, opieki, zajęcia się, rąk które spuszczały lanie w razie odmowy . Chciałabym w koncu przestać sie czuć winna temu ze żyje, że mam jakieś potrzeby, uczica, lęki. Uwierzyć, że to nie moja wina… Zabić w swojej głowie wspomnienia ciągłych pretensji, ze nei jestem taka, a jestem owaka, że nie umiem byc silna, samodzielna, a jestem jak to ciele, które nie umie nawet ugryźć czy kopnąć… Bo choc wiem, to nie wierzę…
            I w przeddzień tego szczególnego święta, gdzie w myśl religii katolickiej (pochadzę z niby katolickiego domu), "wszyscy" śpiesza by zjednoczeni z sobą, mogłi dostapić zjednoczenia ze swoimi zmarłymi rodzicami, przodkami, ja jestem z boku, odprzucona, przerazoną i stęskniona odrobiny dobrej energii jakią niesie to świeto. Przepraszam za smuty.

            Katarzynka21
            Uczestnik
              Liczba postów: 808

              No tak…, zastanawialam sie nad szeregiem krzywd ktore zostaly mi i mi podobnym wyrzadzone i dzis wlasnie dochodze do przykrego wniosku, ze lista jeszcze nie zamknieta, ze to co zamkniete nagle sie otwiera ;-( Co jakis czas otwiera sie rana krzywd i za kazdym razem trzeba sie z nia skonfrontowac. Nastepna krzywda na mojej liscie: odebrano mi prawo do przezywania waznych dni bez strachu i niepokoju. Odebrano mi prawo do spotkania sie z waznymi dla mnie osobami, ktore juz nie zyja w sposob swobodny i godny szacunku. Zle mi z tym, ze zamist myslec o nich i tylko o nich (tak jabym na prawde potrzebowala) moja glowna zgryzota jest to, ze moje przyzywanie moze zostac zaklocone i nagle widze, ze wokol tego zaklocenia kreci sie moje zycie jutrzejszego dnia. Znowu to samo, zamiast koncentrowac sie na tym co dla mnie wazne koncentruje sie na tym, zeby ktos tego nie zepsol. K..wa chcialo by sie krzyczec, k..wa!!

              yucca
              Uczestnik
                Liczba postów: 588

                Dobrze to zebrałaś w całość. Tylko, że trochę Ci zazdrszczę tej złości, ja czuje tylko smutek i poczucie ze mimo wszystko moje winy są większe od tego co zrobiła rodzina, ich zawsze tłumaczyłam, a siebie… no cóż.
                I niestety ten niepokój, rozbicie, towarzyszy nie tylko temu świętu. To samo z bozym narodzeniem, choc to temat na za pótora miesiąca. W jedne święta wraz z moim ówczesnym partnerem, nie chcąc urazić ani jego rodziców, ani mojej rodziny (w sumie jej reszty – ciotki i wujka), postanowilismy, ze najpierw pojedziemy do mojej rodziny, a potem do jego. Oczywiście mojej ciotce się ten pomysł nie spodobał, miała w nosie uczucia moje i mojego faceta, własciwie nie wiem co takiego było złego w tym pomyśle. Ona chciała by było po jej myśli, bym (najlepiej sama) przyjechala do nich na cały dzien, przygotowała wigilie (co zresztą mialam w planach, nie chciałam przyjść na gotowe) i zostala do późnego wieczora. Ja jednak się nie podalam i zostałam wyrzucona w tę wigilie z ich domu…
                Tak wyglądają wszystkie moje święta, strach towarzyszący wspomnieniom, ciągła niepewnosc co tym razem zrobię takiego "potwornego", za co spadnie na mnie jakaś okropna kara i najróżniejsze niemiłe uczucia. A to przecież mają być SWIĘTA, okres spokoju, pojednania, miłosci… Zasrany żywot.

                Edytowany przez: yucca, w: 2007/10/31 11:50

                Katarzynka21
                Uczestnik
                  Liczba postów: 808

                  No tak, ciekawe kto z nas tu na forum mial kiedykolwiek fajne swieta. Bo ja nigdy. nawet jak nie bylo draki to przed swietami taki niepokoj i dretwota panowala, ze zepsola wszystko. W zeszlym roku, na trzy dni przed swietami machnelam tym wszytkim. Pojechalam do domu rodzicow, powiedzialam co o tym mysle. Powiedzialam, ze od nich odchodze, ze zostawiam ich, ze potrzebuje czasu i izolacji od nich. Oburzenie bylo straszne, bo to na nastepny dzien taty urodziny i jak tak mozna, bo to Wigilia za trzy dni i jak tak mozna, bo tata sie zdenerwowal i przez mnie, znowu przeze mnie, swieta beda beznadziejne, pewnie draki beda i nerwy. Denerwowalam sie przed tym wszytkim, juz przed ta rozmowa mialam wyrzuty sumienia, ze moje postepowanie sprowokuje gniew ojca itd. I wiesz co…po tej rozmowie poczulam sie jak aniol. Poczulam smutek ogromny, ale w koncu ten smutek byl spokojny. lekki. Nic mnie nie rozrywalo. Tylko taki cholerny smutek, ze nawet wtedy nie okazli mi ani troche litosci. Potem czasami smutek, ze nikt sie tym nie przejmuje, zycja swoim syfnym zyciem i moje odejscie nic nie zminilo. Ale Yucca, powiadam Ci 😉 nigdy tak dobrze sie nie czulam, bo nigdy tak jasno nie zakomunikowalam swoich uczuc w stosunku do nich. Pierwszy tez raz zalatwilam sprawe sama. Poszlam bez meza, ktory zawsze byl dla mnie wsparciem w takich sytuacjach. I stawilam czolo im wszystkim. Poczulam sie dorosla i odpoweidzialna za swoje zycie. Poczulam, ze ode mnie wszytko zalezy, a nie od tego czy jest przy mnie moj Wojtek czy tez go nie ma. Zalatwilam sprawe i wyszlam. Od tejpory nie pozwalam po sobei jezdzic. To byla najlepsza decyzja w moim zyciu. Oderwac sie od tego co toksyczne i niszczy. Od tego momentu zaczal sie moj rozwoj, ktory zostal zachamowany na etapie kilku lat. I nikt juz po mnie nie jezdzi….i nikt juz po mnie nie jezdzi….i nikt juz po mnie nie jezdzi……
                  Decyzja zalezy od nas samych.

                  yucca
                  Uczestnik
                    Liczba postów: 588

                    To co piszesz, z PEWNOSCIA jest sednem, to pierwsze postawienie się, powiedzenie "Pier..li mnie czy wam sie to podoba czy nie ale mi jest z wami źle, niszczycie mnie i męcze się". Własnie o czymś takim mówilam Ci w tym wątku na temat terapii, to nazwalam kofrontacją i "wygraniem". I własnie tej mozliwosci mi brak w zwiazku z moja rzeczywistością – śmierc matki. Z drugiej strony, mogłabym pojechać do mojej ciotki i też jej wygarnąć, ale nie mam ksztyny odwagi, więc pewnie z matką byłoby podobnie.
                    Dla mnie to jeszcze za wczesnie. Jak moja terapeutka coś napomknęła o spotkaniu z ciotką (jako ostatnią osobą z rodziny, co by miało być namiastką konfrontacji z krzywdzicielami), to kategorycznie nie chciałam nawet o tym słuchac. Wiem, że w tym jest siła, ze przyjdzie moment w którym do tego moze dojść, ale nie teraz, nie będę sie porywać z motyką na słońcę, bo jeszcze za wczesnie. Ale wierzę, że jesli nie rzucę terapii, jeśli wytrwam i będę pracować tak jak do tej pory, to jest spora szansa, że kiedys dojdzie do takiego momentu, gdy i moja ciotka i moja matka w osobiwe wew. krytyka, bedą musialy się ze mną zmierzyć nie z jako wiecznie uległą istotką, ale z dorosłą kobietą. To wielka nadzieja, wreszcie to przezyć.

                    Pamiętam jak lata temu nakrzyczałam na mojego dziadka. Dziadek, terrorysta rodzinny 😉 odkąd pamiętam dbał o swoją pozycję głowy rodziny kosztem każdego innego domownika, a gdy w totalnej wsciekłosci zrobilam mu awanturę (w odpowiedzi na jego nieuzasadnione i krzywdzace pretensję, że się nieodpowiednio o niego troszczę i w ogóle jestem złym samolubnym człowiekiem – dodam ze w tym czasie opiekowalam się nim i niepełnosprawnym wujkiem, oraz moją umierajacą matką sama) to usiadł w fotelu, objął głowę rękami i nie mówił słowa. A potem… potem wszystko wrócilo do stanu normalnego, nikt już nie wspominał o tym jak mogłam tak go upokorzyc… Moze dotarło… To przezycie też dodało mi sił, i poczułam że się troche oswobodziłam.

                    Jednak innym razem, na samym poczatku poprzedniej przerwanej terapii wpadłam na szalony pomysł spotkania się z moją ciotką (wciaz wierzylam, ze teraz gdy juz nas nic nei łączy, to ona mnie zrozumie) i ona po prostu mnie pozamiatała szantażem. Poczułam się jak przd laty, zła, samolubna, głupia i winna każdej jednej krzywdzie jej i całej rodziny, na 50 lat do tylu. Stąd nie chce nic robić pochopnie.

                    Katarzynka21
                    Uczestnik
                      Liczba postów: 808

                      I bardzo slusznie, nic na sile i nic za szybko. Czas pokaze. Odpowiedzialna i ugruntowana decyzja przyjdzie w odpowiednim czasie. Jest to kwestia jak najbardziej indywidualna.

                      yucca
                      Uczestnik
                        Liczba postów: 588

                        Masz rację, z tą odpowiedzialną i ugruntowaną decyzją.
                        Moje ostatnie szalone spotkanie z ciotką było podjęte pod wpływem chwilowej, nieodpowiedzialnej całkowicie decyzji, wypiłam drinka i zdało mi się, ze co , ja nie dam rady…? i zadzwoniłam do niej. bardzo potem żałowałam jeszcze przed spotkaniem, ze mogłam zrobić coś tak niewiarygodnie głupiego i nieprzemyślanego. Z drugiej strony moja naiwność była godna podziwu, i pożałowania. Po prostu myślałam, że teraz gdy już nic i nikt nas nie łączy, gdy wzajemnie od siebie w zaden sposob nie zależymy, to wszystko się poukłada, że ona nagle otworzy swoje serce i będziemy żyły obie długo i szczęsliwie… Nic bardziej bzdurnego.

                        Teraz na szczęscie już przestałam wierzyć, że ludzie się po prostu zmieniają, ot tak sobie. Całe życie w to wierzyłam, że nagle ona zdejmie wreszcie płaszczyk wiecznie umęczonej ofiary, która musi się bronić przed wszystkimi i wszystkim, a tak na prawdę nawet nie byla atakowana, przynajmniej nigdy z mojej strony, bo ja się jej zawsze śmiertelnie bałam i do głowy by mi nie przyszło ją atakować, co więcej, traktowałam ją jak śmierdzące jajko, które mozna stłuc nawet dmuchnięciem i wyleje się cała złosć, wscieklosc i chęć zniszczenia.

                        Gdy o niej pomyślę to przypomina mi się dowcip rysunkowy na którym są dwa psy… jeden ma zabandażowaną łapę i wystraszoną minę, a nad drugim widnieje dymek z napisem – przepraszam, że Pana ugryzłem, ale myślałem, ze Pan to zaraz zrobi ;).

                        Dawno tyle nie pisałam o sobie, ale dzięki temu jest mi lepiej i łatwiej przed jutrzejszym dniem, po prostu więcej widzę. Skonfrontowanie się z krzywdą, lękiem, wniknięcie, daje o wiele więcej niż ucieczka przed kłopotem. Fajnie się pisało 🙂
                        Pozdrawiam

                      Przeglądasz 10 wpisów - od 1 do 10 (z 16)
                      • Musisz być zalogowany aby odpowiedzieć na ten temat.