Witamy › Fora › Rozmowy DDA/DDD › Wewnętrzne dziecko
-
AutorWpisy
-
P.S. No i to uczucie, że chcę do rodziny, potrzebuję kogoś też jest we mnie, ale powoli godzę się z odejściem od mojej chorej rodziny i z tym, że od nich nic nie dostanę takiego prawdziwego i naprawdę karmiącego. I to boli, jest żal, ale nie mam innego wyjścia 🙁
Red,
Odniosłem się do fragmentów Twego maila "wgryzając" się weń…
->>>> Na pierwszy rzut oka powiedziałabym, że bardziej (cześciej) potrafię czuć złość niż potrzebę zbliżenia się. Oczywiście to się zmieniało przez lata i potrzeba zbliżenia się była silniejsza kiedyś, przed podjęciem psychoterapii, a także gdy byłam młodsza, mniej doświadczona, bardziej potrzebująca, gdy moje zycie było niepoukładane, co i rusz zdarzały się jakieś problemy, a to z mieszkaniem, pracą, itd. Mialam wtedy potrzebę by mnie ktoś pocieszył, doradził, poklepał po ramieniu, ale właśnie wtedy dostawałam psztyczka w nos z komunikatem – jak sobie pościelesz tak się wyśpisz. Później znalazłam dobrą prace, kupiłam mieszkanie na kredyt, moja pozycja ustabilizowała się. Wtedy oczekiwałam od rodziców minimalnej dumy, radości, tego, że wreszcie jestem coś warta dla nich. A oni dalej wspominali trudne chwile, ewentualnie mówili, że dla siebie kupiłam to mieszkanie a nie dla nich.
Znam to. Może z tą dodatkową różnicą, że uwikłałem się w związek z dziewczyną, która miała nadopiekuńczych rodziców. Ten związek się skończył, ale miałem przez chwilę okazję zakosztować jak wygląda przegięcie w drugą stronę. Z perspektywy czasu myślę (choć wiele mi ten związek dał!), że pod presją mojej byłem dziewczyny, jej rodziców i ogólnego klimatu popłynąłem od totalnej samodzielności w dziecięcą wręcz zależność. No i w tym momencie pojawiła się terapia indywidualna, teraz kończąca się grupa… Ani jedna, ani druga opcja nie dała mi zdrowego wsparcia, takiego dorosłego poklepania po ramieniu. W tej chwili jestem skoncentrowany sam na sobie i wypracowuję sobie własnego wspierającego dorosłego. Wiesz, poruszyło mnie to zdanie o dumie, radości… Gdy spoglądam wstecz widzę mnóstwo rzeczy, których dokonałem po to, aby wreszcie mnie docenili, byli dumni, zainteresowani, żeby to, co MOJE ich ucieszyło. Niestety, gdy przyglądam się mojemu krytykowi, widzę co było w domu: niewiele chwalenia gdy się udawało, za to krytyka i porównywanie do innych na porządku dziennym. Na zrozumienie w domu rodzinnym, od fizycznych rodziców już nie liczę wcale, z tym się pogodziłem, pozostają rodzice w mojej głowie, to cieższy orzech….
->>>> Później przez dość długi okres odwiedzalam ich bo tak wypada , bo są świeta, urodziny, dzień ojca, matki. A potem doszłam do takiego samego wniosku jak Ty w stosunku do mamy – że te relacje niewiele dają a sporo zabierają. Dziś tych relacji praktycznie niema. Opłaciłam to etykietką odmieńca i niewdzięcznicy, która woli wielki świat od ciepła domowego ogniska. Co oczywiście nie jest prawdą. Ja po prostu wolę spokój własnych spraw.
Uśmiechnąłem się, to też znam. W tym roku postanowiłem spędzić święta sam, po prostu stwierdziłem, że jeśli mam jechać do rodziny, bo tak wypada, bo powinienem, a potem ma mi się odbijać tymi świętami przez miesiąc, to wolę zostać sam. I to był dobry pomysł, wynikający z czystej kalkulacji. Mogę być odmieńcem, ale chcę mieć święty spokój i życie takie, jak mi się podoba.
->>>> Złośc poteguje się również na chwilę, gdy odkrywam w sobie jakieś kolejne dysfunkcjonalne zachowania rodem z domu. Czasem mam wręcz wrażenie, że to wszystko co wyniosłam z domu było dysfunkcjonalne, choc patrząc na to w dorosły sposob, nie sądze by tak było. Jednak dysfunkcjonalna przestrzeń miala takie rozmiary, że trudno bywa dostrzec cos dobrego, a nawet jeśli jest to w połączeniu z czymś bardzo złym. Np. pamiętam miłe chwile z mamą, ale po takich miłych chwilach, dla kontrastu jakiegoś, wybuchały potworne awantury. Trudno wtedy te miłe chwile postrzegać jako jednoznacznie wspierające i konstruktywne. Nie wiem juz czy to jest złość. To jak pukanie do zamurowanych drzwi, uczucie odbijania się kolejny raz od znajomej już i oklepanej przeszkody, czy pasma przeszkód. Raczej to bezsilność i zmęczenie, rezygnacja i żal, że znów, kolejny problem, kolejne zachowanie które trzeba wyciszyć, zająć się… bo z tym jak jest już sie pogodziłam, przerażają mnie rozmiary dysfunkcji i to, że
jest tak blisko, niezauważona, że ją przejmuję, uważajac do momentu porządnego przeanalizowania, za cześć siebie. Tu nadal rodzi się wiele uczuć, ale nauczyłam się oddzielać te swoje wewnętrzne kłopoty od rodziny, tak jest bezpeiczniej, to juz moje podwórko.Tak, ten kawałek w miarę jasno widzę u siebie. W tej chwili raczej koncentruję się na moim wewnętrznym odwzorowaniu mojej rodziny. Staram się rozgraniczać co jest moje, a co nie moje, które reakcje wynikają z moich potrzeb, a które niekoniecznie z moich. To trudne i bywa mi ciężko, zniechęcam się, ale… daje mi to satysfakcję, odzyskuję siebie.
->>>> Mówisz o zbliżeniu się w dorosły sposob. Trzeba by najpierw mieć dorosłych rodziców do których można by się zbliżyć…
Tak, to prawda. Być może mój ojciec w jakimś stopniu dorósł, w jakimś, bo mimo tego, co się między nami dzieje nie widzę możliwości nawiązania z nim głębokiej, emocjonalnej relacji.
->>>> Ten mój krytyk nie sprawia na mnie wrażenia doskonałej osoby, raczej jest to neurotyczna kobieta, która sama potrzebuje opieki i robi wszystko, aby tą opiekę otrzymać od wewnętrznego dziecka. Czyni je odpowiedzialnym za siebie, jest też zaborcza, uważa, że dziecko jest jej własnością, ale dziecko też jest jej wierne aż do bólu.
A nie miałeś kłopotów z tym by nazwać która potrzeba wewnętrzna jest Twoja a która krytyka? Pytam o to bo to był mój problem. Wewętrzny krytyk domagał się ciągle czegoś, kierował i kontrolował tak, że nie było miejsca na moje potrzeby. Długo zajęło oczyszczanie tego miejsca. I nadal to trwa.
Mam z tym problem. W tej chwili w różnych sytuacjach dostrzegam myśli i uczucia, które mi do danej sytuacji nijak nie pasują. Odzywają się potrzeby mojejej mamy głównie, jest tego bardzo dużo. Właściwie to wygląda trochę tak, jakby krytyk wymagał podobnie jak kiedyś moja mama, aby wewnętrzne dziecko zaspokajało jego potrzeby emocjonalne. W tej chwili krytyka postrzegam jako moją mamę w miniaturze, on buduje fasadę silnej osoby, natomiast w rzeczywistości jest słaby, przerażony, sfrustrowany i żąda zaspokojenia jego potrzeb przez dziecko. Co więcej w gruncie rzeczy zupełnie mu zwisają potrzeby dziecka, to on czuje się najważniejszy, to nim powinienem się zajmować. Mnóstwo lęków nie jest moich, dzisiaj kilku z nich się przyglądałem i zdałem sobie sprawę, że tyle razy uczestniczyłem w określonych sytuacjach, że dla mnie to raczej nie są dramatyczne doświadczenia. Natomiast jak w miejsce siebie wyobraziłem sobie moją mamę, to nagle wszystko znalazło się na swoim miejscu. Tak, trudno mi oddzielać potrzeby wewnętrznego krytyka od potrzeb mojego wewnętrznego dziecka, moich po prostu. Na tym kawałku chcę się w tej chwili skoncentrować.
->>>> Gorzej jest z siostrą która stała się adwokatem wiecznie nieszczęśliwej i potrzebującej matki, oraz ratowniczką już teraz nie pijącego (ale zaq to zniszczonego przez alkohol) ojca. Mam wrażenie, że siostra przelewa na mnie frustracje związane z podjęciem roli opiekunki. Ale to jej decyzja, co jej powtarzam, na co Ona reaguje agresywnie, wrzeszcząc, że ja to bym zostawiła rodziców na ulicy… Nie chce juz wchodzić w cały ten konflikt, który jest bezsensowny i polega na dostrzeganiu tego tylko co się chce widzieć. Powiem tylko tyle, że to siostrze zapachniał duży dom rodzinny, i oszczędzenie sobie konieczności stanięcia na dorosłych nogach, nauczenia się troszczenia o sobie i dorabiania się wszystkiego od zera. W zamian za to zgodziła się na to co jest, a co nigdy nie wyglądało lepiej. A teraz szuka tylko winnego.
Cóż, zawsze potrzebny jest kozioł ofiarny, ktoś kogo można za wszystko obwiniać jest bardzo fajnym rozwiązaniem, zdejmuje odpowiedzialność. Przy słowach "nauczenia się troszczenia o siebie i dorabiania się wszystkiego od zera" zadumałem się, wygląda na to, że mam troszkę podobną sytuację, żyję na własny rachunek, sam zbudowałem firmę, mieszkam 300km od domu, dorastam, nie szukam kogoś, kto mnie wyręczy w opiekowaniu się samym sobą. Ale czasem przychodzą mi do głowy myśli, że inni to mają lepiej, dostali coś od rodziców, mieli dobry start, starzy ich wspierali i na studiach i teraz, pomogli kupić dom itd. itd. Gdy bywam u moich starych znajomych to czasem jest mi żal, że ja musiałem sam, własnymi rękoma i rozumem. No cóż, pocieszam się, że te ręce i rozum się sprawdziły 🙂
Co do terapii – ja zacząłem od indywidualnej, po 13 miesiącach dołączyła grupowa. Grupa się za miesiąc kończy, indywidualna też ma się ku końcowi, choć kwestia indywidualnej po grupie to sprawa otwarta, wydaje mi się, że w tej chwili mam kilka istotnych wątków do rozpracowania. Z drugiej strony dostrzegam wartość korespondencji takiej, jak ta z Tobą. To bardzo konkretne kwestie, podobne doświadczenia i zdaje się podobny etap terapii. Wiem, że praca z terapeutką to coś innego, ale coraz bardziej skłaniam się ku samodzielności. W końcu przyjdzie moment, że dalej pójdę sam…..
I jeszcze odnośnie tego, że boli…. Ja mam chwilami żal do moich rodziców, że spier…. życie sobie i swoim dzieciom, mogli coś z tym zrobić, mieli może mniej możliwości niż ja teraz, ale mieli jakieś, nie skorzystali z nich. No i to trzeźwe spojrzenie na dom: wiesz, kiedyś straszliwie mnie bolało gdy mówiłem rodzeństwu, mojej babci, cioci, że mama pije, że brat kradnie, to były fakty oczywiste. Po ich reakcjach czułem się jak wariat, zastanawiałem się czy wobec tego mi się wydaje, mam urojenia? To było chore, tym bardziej chore, że ja byłem wtedy już dorosłym facetem, studiowałem i uczestniczyłem w tym rodzinnym udawaniu, a w środku mnie skręcało. Teraz już mnie nie skręca, ale bywa, że czasem w różnych sytuacjach muszę włożyć sporo wysiłku, aby stanąć po swojej stronie, aby zaufać własnemu zdaniu, rozumowi, zmysłom, intuicji.
I jeszcze do drugiego postu…
Piszesz o swoich potrzebach: potrzebie wsparcia, dobrego domu rodzinnego, pewnie tych potrzeb jest więcej, czy ten drut kolczasty nie blokuje zaspokajania potrzeb, które w jakiś sposób mogłabyś zaspokoić? Nie mówię w 100%, ale po prostu podkarmić się w jakiś sposób, częściowo zaspokoić ten głód. Dla mnie np. korespondencja z Tobą jest czymś co mogę wrzucić do dziury pozostawionej przez moich niekompetentnych rodziców. To jest coś i jest to moim zdaniem zdrowe wsparcie i zdrowy sposób zaspokajania jakiejś potrzeby (bo przecież nikt nikomu nie wisi na ramieniu i nie jęczy). No właśnie, wątek rodzielania potrzeb i zaspokajania potrzeb wewnętrznego dziecka, to ciekawy temat i chętnie poznam Twoje doświadczenia w tym względzie.
Pozdrawiam Cię
BronekTeraz Ja,
Przeczytalem Twoje dwa posty i chcialbym zapytac czy chodzisz gdzies na terapie (jesli odpowiedz na to pytanie jest gdzies wczesniej, to sorry). Rozstanie z rodzina w swiecie rzeczywistym to jedno, ale najtrudniej jest pogodzic sie z rozstaniem z rodziacami, ktorych nosimy we wlasnych glowach. A wewnetrzne dziecko ma niezaspokojone potrzeby przynaleznosci i bliskosci, chce byc kochane i chce kochac. To, co czujesz, to Twoje (tak przypuszczam) potrzeby, ktore wymagają jakiegoś zaopiekowania. Niestety wszystko to wiąże się z bólem i przeżywaniem straty, przynajmniej u mnie tak to wygląda. Ale wiem, że to po prostu trzeba przeżyć, a potrzeby w jakimś stopniu można w zdrowy sposób zaspokajać, choć oczywiście nie u rodziców i nie u zastępczych rodziców (czyli np. partnerów, których czynimy mamami lub ojcami).
B.
Witaj Bronku
.>>>>>No i w tym momencie pojawiła się terapia indywidualna, teraz kończąca się grupa… Ani jedna, ani druga opcja nie dała mi zdrowego wsparcia, takiego dorosłego poklepania po ramieniu. W tej chwili jestem skoncentrowany sam na sobie i wypracowuję sobie własnego wspierającego dorosłego.<<<<
Zastanawiam się nad tym i też nad końcówką Twojego postu, o tym by mury wokół domu rodzinnego nie spowodowały całkowitego zablokowania zaspokajania potrzeb. I widzę w sobie coś dziwnego. Nie wiem jeszcze czym to jest. Ale to taki jakiś upór pt "Skoro nie mogę tego dostać od rodziców, w sposób jaki chcę, to nie chcę w ogóle". uczucie to nie jest specjalnie silne i frustrujące, ale jest. Z drugiej strony wiem, że potrafię wsparcie dostać od innych, mój dorosły też się stara, choc jest czasem zakręcony, ale jak na siebie patrzę w kontekście naszej rozmowy to widze, że mam tego wsparcia naprawdę dużo, wystarczająco dużo by się spokojnie rozwijać, aczkolwiek to nie pochodzi od rodziców . Zastanawiam się o co chodzi, dlaczego na poziomie uczuć jakoś to wsparcie trochę dewaluuję. Nie całkiem, ale trochę tak.
Ten rodzaj uporu jest mi bardzo dobrze znany i mam wrażenie, że oparty jest na wewnetrznym przeświadczeniu, że to co otrzymujemy od rodziców, rodziny jest bardziej wartościowe niż to co od innych ludzi. Hmm, to chyba jest nadal dysfunkcyjne podejście.
.>>>>Wiesz, poruszyło mnie to zdanie o dumie, radości… Gdy spoglądam wstecz widzę mnóstwo rzeczy, których dokonałem po to, aby wreszcie mnie docenili, byli dumni, zainteresowani, żeby to, co MOJE ich ucieszyło. Niestety, gdy przyglądam się mojemu krytykowi, widzę co było w domu: niewiele chwalenia gdy się udawało, za to krytyka i porównywanie do innych na porządku dziennym. Na zrozumienie w domu rodzinnym, od fizycznych rodziców już nie liczę wcale, z tym się pogodziłem, pozostają rodzice w mojej głowie, to cieższy orzech….<<<
No tak, teraz to ja już się zupełnie nie staram dla rodziców i tak sobie myślę, że gdyby byli choć trochę dumni i zadowoleni to sami mieliby więcej z tego korzyści.
Z drugiej strony piszesz o wewnętrznym rodzicu. To faktycznie jest twardszy orzech. Do domu można nie jeździć, telefonów nie odbierać, listów nie czytać itd. Ale ten wewnętrzny rodzic jest z nami cały czas i ciągle robi swoje. Dla mnie to jest najtrudniejsza część terapii. Nie chodzi bynajmniej o to, że trudno mi się z wewnętrznym rodzicem pożegnać, bo ja bym go wręcz wykopała z mojej głowy, gdyby to było możliwe. Mo problem to to, że on w ogóle się nie liczy ze mną, że jest tak głęboko wryty, że go czasem nie potrafię dostrzec, wysłyszeć i odróżnić czy to moje myśli świadome czy nie. Jest jak ktoś kto stoi z tyłu i dyryguje, idź w prawo, idź w lewo, zrób to i tamto. Najgorzej jest zawsze rano, po obudzeniu, wtedy najwięcej "gada" i ocenia, a ja najmniej umiem sobie z tym poradzić. Oczywiście jest o wiele łatwiej niz półtora roku temu czy rok temu, ale to nie znaczy, że jest dobrze. Zyje w ciągłym strachu o to, co się stanie za chwilę, że czegos nie dostrzegę, a ten wew. rodzic wpłynie na moje życie, decyzje, to jak traktuje siebie i inne osoby. Staram się kontrolować siebie jak się da, ale jeszcze nie potrafię całkowicie, czy chociażby w sposób zadawalający i nie powodujący zamieszania..>>>> Uśmiechnąłem się, to też znam. W tym roku postanowiłem spędzić święta sam, po prostu stwierdziłem, że jeśli mam jechać do rodziny, bo tak wypada, bo powinienem, a potem ma mi się odbijać tymi świętami przez miesiąc, to wolę zostać sam. I to był dobry pomysł, wynikający z czystej kalkulacji. Mogę być odmieńcem, ale chcę mieć święty spokój i życie takie, jak mi się podoba.
Swietne podejście. Popieram. Też spędzałam święta u siebie w sposób jaki mi pasuje. Nie spędziłam ich sama, ale i tak bywało, czego nie uważam za przykre czy w jakimś stopniu umniejszające dla tego okresu. To wręcz tchnie banałem, ale u nas w rodzinnym domu święta naprawdę wyglądały jak w starej anegdocie, o tym, że w wigilie rano się ludzie żrą a wieczorem kochają. I jedno i drugie jest przesadnie rozdmuchane. Nie brakuje niczego poza normalnością.
.>>>>W tej chwili raczej koncentruję się na moim wewnętrznym odwzorowaniu mojej rodziny. Staram się rozgraniczać co jest moje, a co nie moje, które reakcje wynikają z moich potrzeb, a które niekoniecznie z moich. To trudne i bywa mi ciężko, zniechęcam się, ale… daje mi to satysfakcję, odzyskuję siebie. <<<<
Na tym to ja się potknęlam już wiele razy. Wiem, że za każdym razem coś nowego dostrzegam, coś się zmienia, ale to uczucie, gdy człowiek dostrzega co się dzieje, że ktoś nim dyryguje, że zamiast zatroszczyc się o siebie wypełniam nakazy mojej matki, albo biorę sobie do serca to co mówią ludzie podobni do mojego ojca, którzy tak jak on krzyczą wiecznie "daj, należy mi się" jest dla mnie najprzykrzejszym momentem w terapii. Przez chwilę mam wrażenie, że po prostu zniknełam. Ze mnie już nie ma a moim życiem kieruje jakiś podły złodziej, który ma kompletnie w nosie co się ze mną stanie.
Swiadomość, że to będzie powracało jest trudna. Chciałabym to załatwić raz a dobrze, jednym cięciem, ale tak chyba się nie da..>>>>Mam z tym problem. W tej chwili w różnych sytuacjach dostrzegam myśli i uczucia, które mi do danej sytuacji nijak nie pasują. Odzywają się potrzeby mojejej mamy głównie, jest tego bardzo dużo.<<<<
Ja w momencie jak dostrzegam że zamiast się troszczyć o sobie troszcze się o to co jest ważne dla moich rodziców, dostaje szału, wpadam w panikę. Choc nie raz już udało mi się oddzielic siebie od krytyka (rodzica), to za kazdym razem pierwsze wrażenie jest takie samo. Jakbym wpadła do wielkiej dziury z której nie ma ucieczki. To oczywiscie po chwili mija, bo mój dorosły wie, ze nie raz już sobie poradziłam (właściwie zawsze sobie poradziłam, prędzej czy później) więc i tym razem sobie poradze. Ale to pierwsze wrażenie jest straszne.
.>>>> Mnóstwo lęków nie jest moich, dzisiaj kilku z nich się przyglądałem i zdałem sobie sprawę, że tyle razy uczestniczyłem w określonych sytuacjach, że dla mnie to raczej nie są dramatyczne doświadczenia.<<<
U mnei lęki (chyba) są moje, natomist jest bardzo dużo złości i rozmaitych potrzeb które nie są moje.
Odnośnie bólu. Dla mnie teraz najgorszy ból to ten o jakim pisałam powyżej, gdy orientuję się, że daję się wykorzytywać a i tak wszystko jest nie tak i czuję się źle.
U mnie w domu wszystko się ukrywało i przemilczało. A najgorszą zbrodnią było okazanie czegoś na zewnątrz, opowiedzenia co się w domu dzieje.
Jak byłam dzieckiem to miałam taką fajną sąsiadkę-babcie. Kiedyś jej powiedziałam co się dzieje w domu i próbowalam na niej wymusić by mi pomogła, by mnie zabrała do siebie, ukryła przed rodziną . I nic to nie dało. Tłumaczyla mi, że się mylę, że rodzice z pewnością mnie kochają, że mi się zdaje. Myśle, że wtedy po prostu straciłam nadzieję na zmianę i na to, że ktoś mi pomoże. Nie rozumiałam wtedy dlaczego musze zostac w moim domu, dlaczego nikt inny mnie nie chce..>>>> wątek rodzielania potrzeb i zaspokajania potrzeb wewnętrznego dziecka, to ciekawy temat i chętnie poznam Twoje doświadczenia w tym względzie.
Mniej wiecej napisałam jak to jest. Ja jakby czasem tracę czujnosć, chce odpocząć od tego wszystkiego, i wtedy niepostrzezenie do mojego umysłu wdziera się krytyk który dyryguje. Jest bardzo, bardzo wytrwały i uparty. Dziecko z kolei nie sprawia mi puki co żadnych problemów. Moja terapeutka mówi, że dziecko nie jest wcale takie idealne, ale jak dla mnie to na razie problemów nie ma. A jeśli są to daję sobie z nimi rade. Mam wrażenie, że moje wew. dziecko jest tak spragnione kogoś kto nim pokieruje, ze podporządkowuje się moim decyzjom bez większych problemów. Nie wiem, czy idealizuje, czy nie, pewnie za jakiś czas będę mogla powiedzieć więcej. Oczywiscie problem jest w tym gubieniu go i odnajdywaniu. Czasem mam wrażenie, że ja wręcz nie znam tego dziecka, tak czesto przez całe zycie ktos je ze mnie wyganiał i właził w to miejsce z wlasnymi buciorami.
Pozdrawiam
Bronek
Na terapię chodzę dość długo, teraz angażuję się całym sercem, na początku bywało różnie, ale coś się dzieje we mnie. Mi właśnie chodziło o to najtrudniejsze, o odejście od rodziców w swojej głowie i sercu i nie uwieszanie się już na nich, bo fizycznie to załatwiłem sprawę szybko i bezboleśnie niemalże. Te potrzeby mojego dziecka są bardzo silne, ono baaaaaaaaardzo chce by ktoś je wreszcie zauważył i docenił, ja uczę się dopiero co z tym wszystkim zrobić i w ogóle, żeby już tego nie zakopywać, tylko zaakceptować to, że jestem tak naprawdę słabiutki i mam różne uczucia w sobie. -
AutorWpisy
- Musisz być zalogowany aby odpowiedzieć na ten temat.