Witamy › Fora › Rozmowy DDA/DDD › właśnie skończyłam terapię!!!!
-
AutorWpisy
-
Yucca, moze i Netka zbyt ogolnie to ujela,z e brak rezultatow jest poniekad brakiem zaangazowania. Ale mysle, ze cos w tym jest. Moze nie jest to brak zaangazowania, ale wewnetrzny opor przed terapia, przez odczepieniem sie tej gownianej iluzji, przed pozbyciem sie tego stabilnego choc uciazliwego gruntu. Rzecz w tym, ze dla mnie terapi byla bardzo ciezka, ale tez moze i nieraz latwiej bylo mi rzucic sie w jej wir, rzucuc na szale wszytko co mam, bo w depresji i zlosci nauczylam sie rzucac wszytkim co dla mnie cenne i wazne, zyciem, mezem, przyjazniami. Nauczona deptania wszytkiego, rzucilam sie tez w wir terapii, ktora swoja droga tez nie raz chcialam rzucic 😉
Natomiast sa tez takie osoby, ktorym porzucenie wszytkiego co maja, nawet tego zlego, przychodzi z ogromna trudnoscia. Borykaja sie z wewnetrznymi sprzecznosciami, negowaniem wartosci terapii, maja ogromne poczucie strachu. Trzymaja sie kurczowo tego co bylo, nawet podswiadomie, ale jednak nie potrafia podjac decyzji o zerwaniu wiezi z przeszloscia. I mysle, ze to jest ta bariera. Brak decyzji. Czyli jednak niepowowdzenie w terapii jest rezultatem nas samych, choc ciezko nazwac to brakiem zaangazowania. Tobie musi byc szczegolnie trudo z tego wzgledu, ze musisz stawic czola osobie, ktora juz zgasla, kotra nie wyrzadza Ci juz wiecej krzywdy. Mi to sie wydaje, ze to moze byc Twoja najwieksza blokada. Decyzja o rozprawieniu sie z kims kogo juz kolo nas nie ma.
Anonim
29 października 2007 o 16:48Liczba postów: 20551Katarzynka21 napisał:
”
Natomiast sa tez takie osoby, ktorym porzucenie wszytkiego co maja, nawet tego zlego, przychodzi z ogromna trudnoscia. Borykaja sie z wewnetrznymi sprzecznosciami, negowaniem wartosci terapii, maja ogromne poczucie strachu… Czyli jednak niepowowdzenie w terapii jest rezultatem nas samych, choc ciezko nazwac to brakiem zaangazowania. ”
Dziękuję Ci serdecznie za Twoją odpowiedź Katarzynko. Właśnie coś takiego miałam na mysli, o to własnie pytalam, co napisałaś w pierwszej odpowiedzi. Co do cytatu powyzej. Odpowiedz Netki wydawała mi się po prostu wyzuta z uczuć, jakby pisana przez osobę która nie była nigdy na terapii. Sami jesteście sobie winni itd… Ja właśnie tak się czuje jak w powyzszym cytacie. I nie wiem gdzie tu moja WINA… co ja robię takiego ZLEGO… Tak czuję, strach jest potworny, mnóstwo wewnętrznych sprzecznosci, na których w sumie polegało manipulatorstwo mojej matki, oraz dość częste podwazanie nie tyle słusznosci terapii co kompetencji terapeuty (oparte na strachu przed skrzywdzeniem i manipulacją). Oczywiscie to rezultat mojego wychowania ale nie MNIE SAMEJ. I to całkiem coś innego niż bycie samej sobie winną.
Ja w razie kłopotów nie mogę liczyć na tych rodziców, któzy choć krzywdzili to nei odmówia kromki chleba, a wszystko mi się sypie. i to też uwazam za spory powód strachu przed puszczeniem się tego jak jest.Mimo wszystko opowiadam o tym co czuje, bardzo szczerze terapeutce (po prostu na zasadzie, raz kozie śmierć), mimo wszystko uwazam, że mam z nią dobry kontakt, mimo to, że sie jej piekielnie boję, to ją lubie. Ponoć w tych trudnych dla mnie momentach projektuje te uczucia które czułam do matki. Ale to jest tak, że gdy na terapii wyjdzie coś trudnego, a częst wychodzi, to nie potrafię sobie potem sama z tym poradzić ze względu na autodestrukcje, a raczej destrukcje wew. krytyka. Jestem jak w dziecinstwie małym samotnym, bezradnym i gnębionym przez matkę dzieckiem, tylko teraz już w mojej głowie a nie w rodzinie. Nie chce niczyjego użalanie się ani co gorsza dokopywania mi na tzw. zapęd. Trwam, duzo czytam o swoich klopotach, sądzę, ze bardzo dużo wiem o krzywdzie emojonalnej, manipulacji, ddd, emocjach i innych rzeczach, ale w momentach konfrontacji z wew. krytykiem, w momentach słabości, jestem bezradnym małym dzieckiem. Z pewnoscią Katarzynko wiesz o czym mówie, jesli to sama przezyłaś.
„Tobie musi byc szczegolnie trudo z tego wzgledu, ze musisz stawic czola osobie, ktora juz zgasla, kotra nie wyrzadza Ci juz wiecej krzywdy. Mi to sie wydaje, ze to moze byc Twoja najwieksza blokada. Decyzja o rozprawieniu sie z kims kogo juz kolo nas nie ma.”
Własciwie nie mam zadnej rodziny, mam tylko ciotkę, z którą nie utrzymuję i nie chce utrzymywać kontaktu, która mnie nienawidzi, która na mnie zrzucila wszystkie winy za swoje niepowodzenia – tak jest na prawdę, nie zmyslam sobie tego i nie przypisuję komuś krzywdzenia które nie miało miejsca.
Radzenie sobie z wew. rodzicem gdy on juz nie zyje jest jak walenie grochem o scianę. już niczego nie da się wyjaśnić, o nic zapytać, niczego zmienić, chocby wygarnąć i "wygrać" jakiś spór z realną matką.To co mam w głowie czasem, ta relacja z wew. rodzicem,troche przypomina tani horror z Chucki’m, laleczką ktora pojawia się ni stąd ni zowąd, w momencie słabości, konsternacji, wtedy gdy pojawia sie nowe, i zabija śmiechem, ale nie tylko śmiechem niestety.
Miotam się miedzy koszmarną nienawiścią do matki (od której po prostu chcialabym się uwolnić, nic wiecej), obrzydzeniem tym, ze nadal "siedzi" w mojej głowie, straszną bezradnością, bo to co robię nie przynosi żadnego rezultatu, a durnymi snami w których bardzo ją kocham. To jest tak jak pisałaś, bałagan, chaos , brak elementarnych zasad, i zawsze to ja jestem w tym wszystkim winna. Po prostu to co czuje w sobie jest zapisem krzywdy z dzieciństwa, toćka w toćkę.
Moja matka nigdy nie krytykowala mnie przy innych, nigdy nie powiedziala wprost przy drugim czlowieku, że to co robię jej sie nie podoba, nikt nawet się nie domyślał co sie dzieje w moim domu, wszystko było na pokaz. Ona mnie dopadała na osobnosci i dosłownie przeciągała moją psychike przez wyżymaczkę. Tak jest i dziś, na terapii nie czuje nic, a jak wracam do domu, jest jak z matką na osobnosci, płącz i zgrzytanie zębów, jedna wielka destrukcja od wewnątrz. Jutro mam sesję, powiem znów o tym wszystkim, moze troche więcej szczegółów. Właściwie moja terapeutka nic mi nie mówi w sensie co mam z tym zrobić, moze ją zapytam o jakieś techniki, sposoby… Kiedys myślałam, ze to ja sama siebie nienawidze, teraz wiem, że to nie ja, tylko moja matka, ale choc wiem, to czuje się jak opętana po prostu, bo nie wiem co dalej, jakby w moim ciele mieszkal obok mnie potwór, który tylko czeka by mnei dopaść. To piekło nie życie.Potrzebowalam się wygadać i zabrać głos w tej nieco niesprawiedliwej dyskusji. Nie czuję się winna temu, że mialam tak potworną matkę wiec i to, że jest mi tak trudno poradzić sobie w terapii nie uwazam za moją winę, winę złej pracy, niezaangażowania, nie słuchania terapeuty. Mam nadzieję, że za jakiś czas dostrzegę wymierne skutki terapii, ze coś się ruszy.
Pozdrawiam
yuccaKatarzynka21 napisał:
” Rzecz w tym, ze dla mnie terapi byla bardzo ciezka, ale tez moze i nieraz latwiej bylo mi rzucic sie w jej wir, rzucuc na szale wszytko co mam, bo w depresji i zlosci nauczylam sie rzucac wszytkim co dla mnie cenne i wazne, zyciem, mezem, przyjazniami. Nauczona deptania wszytkiego, rzucilam sie tez w wir terapii, ktora swoja droga tez nie raz chcialam rzucic 😉
.”
No właśnie, to dla mnie niepojęte, nie umiem się poddać emocjom, bo boję się własnie tego rzucania wszystkiego i wszystkich, wiem co to jest, posmakowałam tego. Nie chce zostać sama, bo nie dam sobie rady, bo mogę po prostu w swojej wyuczonej bezradnosci znaleźć się nagle na ulicy bez dachu nad głową i środków do zycia lub wpaść w taki dół w którym jest tylko samobójstwo. Otarłam się o to, wiem czym się to je i nie spróbuję ponownie. Chyba to jest ta główna blokada, brak (lub niewiara w to) osoby która bedzie ze mną zawsze, nawet gdy "narozrabiam". Ja już nie chce nigdy nikogo krzywdzić, zwłaszcza nikomu nie winnych osób, a wiem, że pod wpływem emocji, nie panuję nad sobą.Co jeszcze odnośnie nie żyjącej matki, czasem czuję po prostu że powinnam dac jej "spoczywac w pokoju"że się jej czepiam pomimo ze juz tyle lat nie zyje, ale ja muszę pamiętac te krzywdy, wciąz być świadoma jaką była suką, wciąż kierowac nienawisć pod własciwy adres ,bo gdy zapominam to zatapiam się i tonę, zaczynam krzywdzić ludzi dookoła albo siebie samą (co to autoagresja tez wiem, znam jej różne odmiany i wątki, psychiczną, emocjonalną, fizyczną i cholera wie jaką jeszcze).
Edytowany przez: yucca, w: 2007/10/29 17:23
A ja mam za sobą doświadczenie z nieudaną terapią. Nie czułam żadnych zmian i byłam rozczarowana, zrezygnowałam. Doszłam do wniosku, że terapia to pic na wodę. Potem długo, długo nic, a potem druga terapia, która od pierwszych chwil mi służy. Na szczęście nie zniechęciłam się do terapii w ogóle.
Dlatego rozumiem tych, którzy piszą, że chodzą, ale nic się nie dzieje.
Wydaje mi się, że skoro nie odczuwamy zmian, to nie powinniśmy się za to obwiniać i zastanawiać, co z nami nie tak (bo inni mogą być w tym samym momencie zachwyceni), tylko dać sobie czas i przeżywać po swojemu albo zmienić terapeutę (tak, mam świadomość, że nie każdy ma możliwość przebierać w terapiach i że mam szczęście mieszkać w dużym mieście :unsure: ).Yucca, mi sie wydaje, ze takim bardzo waznym i przelomowym momentem w terapii jest bunt przeciwko rodzicom ,ktorzy w nieuprawniony sposob siedza w naszych glowach i pojawiajaca sie gdzies w tym samym momencie chce zawalczenia o siebie. Czesto potrzeba bardzo duzo czasu, bo Ci nasi rodzice, wbrew jakiemukolwiek rozsadkowi, sa nam na swoj sposob potrzebni-zeby zyc. Sa jakas taka stala, integralna czescia nas. Zauwazyc, ze tak na prawde sa cialem obcym jest bardzo ciezko. Bo jestesmy emocjonalnie dziecmi, a zadne dziecko nie wyprze sie rodzicow samo z siebie. Szanse daje zauwazenie, ze oni sa dla nas zli i nas krzywdza i to ich dzialanie nas parazluje zamiast budowac. Wielka sztuka jest tez oddzielenie nas, zrozumienie,z e sami, jako indywidualne jednostki mozemy funkcjonowac, ze tak na prawde ich nie potrzebujemy, a potrzeba trzymania sie ich kurczowo jest tylko iluzja. Dla mnie w czasei terapii bardzo wazne bylo pytanie terapeutki, ktore w Twoim przypadku pewnie bylo by zadane w taki sposob: "Co daje Ci kurczowe trzymanie w sobie matki", "Co daje Ci ta nienawisc" itd. Odpowiedz na te, wydawaloby sie banalne pytania, byla bardoz trudna, ale tez bardoz owocna.
"Radzenie sobie z wew. rodzicem gdy on juz nie zyje jest jak walenie grochem o scianę. już niczego nie da się wyjaśnić, o nic zapytać, niczego zmienić, chocby wygarnąć i "wygrać" jakiś spór z realną matką." – to nie prawda Yucca, z rodzicem, ktory juz nie zyje bardzo duzo mozna zrobic. W zasadzie tak samo jak z tym jeszcze zyjacym. Mysle, ze jedyna trudnosc pojawia sie wlasnie w tej kulturowej blokadzie polegajacej na tym, ze tym co odeszli trzeba dac spoczywac w spokoju. Ja w czasie mojej terapii ani razu nie skonfrontowalam sie realnie z ojcem, od terapii w ogole sie z nim nigdy nie widzialam, wszystko zalatwilam poza jego pleacami 😉 A i znam takie osoby, ktore walczyly z rodzcami, ktorzy juz odeszli. Bylo bardzo trudno, bo ten nasz szacunek dla zmarlych jest dosc uciazliwy, ale dalo sie. Bo tak na prawde nigdy nie walczymy z realnymi osobami, tylko z wytworami w naszej glowie. I jak z nimi sie rozprawimy to okazuje sie, ze realna osoba to juz sprawa drugorzedna.
"No właśnie, to dla mnie niepojęte, nie umiem się poddać emocjom, bo boję się własnie tego rzucania wszystkiego i wszystkich, wiem co to jest, posmakowałam tego. Nie chce zostać sama, bo nie dam sobie rady, bo mogę po prostu w swojej wyuczonej bezradnosci znaleźć się nagle na ulicy bez dachu nad głową i środków do zycia lub wpaść w taki dół w którym jest tylko samobójstwo. Otarłam się o to, wiem czym się to je i nie spróbuję ponownie. Chyba to jest ta główna blokada, brak (lub niewiara w to) osoby która bedzie ze mną zawsze, nawet gdy "narozrabiam". – No ja tez tego nei polecam, wiele mozna zawalic a potem bardzo trudno naprawic. Dobrze, ze umiesz nad tym panowac. Mysle, ze to wazne zeby jednak pracowac nad soba i miec poczucie bezpieczenstwa. Niestety czasem moze byc to pulapka. Trzymamy sie iluzji myslac, ze daje nam poczucie bezpieczenstwa. Dobrze umiec rozroznic miedzy tym co Ci w tej terapii pomoze i da realne poczucie bezpieczenstwa, a tym co jest iluzja. Ale, zeby to odroznic tez trzeba czasu. Yucca, w terapii w ogole trzeba czasu. Nie ma gdzie sie spieszyc czy niecierpliwic. To taki czas, w ktorym trzeba poswiecic sobie maksimum uwagi i tone cierpliwosci. Byc dla siebie lagodnym i wyrozumialym. Bo rzecz nie jest w tym, zeby sie jeszcze bardziej linczowac i tlamsic, ale samemu sobie pomoc, zadbac o siebie, zawalczyc w swoim imieniu i o siebie. Zamist rodzicow pokochac siebie jak bylo sie dzieckiem, zezloscic sie na nich, ze takie dziecko tak potraktowali.
A moze przegladnij swoje zdjecia z dziecinstwa. Wybierz kilka ulubionyc, na ktorych jestes tylko Ty i popatrz na nie jak na dziecko, ktore Ci jest bliskie, ktore jest dla Ciebie wazne i pomysl kto i ile krzywdy mu wyrzadzil. Popatrz na nie jak na mala istotke, ktora jest nieporadna, slodka, szuka ciepla, jest samotna, zagubiona. Popatrz na nie jak na dziecko skrzywdzone. Moze potem latwiej bedzie Ci powalczyc z Twoja matka, ktora to dziecko tak skrzywdzila.
Pozdrawiam
Katarzynka21 napisał:
”"Radzenie sobie z wew. rodzicem gdy on juz nie zyje jest jak walenie grochem o scianę. już niczego nie da się wyjaśnić, o nic zapytać, niczego zmienić, chocby wygarnąć i "wygrać" jakiś spór z realną matką." – to nie prawda Yucca, z rodzicem, ktory juz nie zyje bardzo duzo mozna zrobic. W zasadzie tak samo jak z tym jeszcze zyjacym. Mysle, ze jedyna trudnosc pojawia sie wlasnie w tej kulturowej blokadzie polegajacej na tym, ze tym co odeszli trzeba dac spoczywac w spokoju. Ja w czasie mojej terapii ani razu nie skonfrontowalam sie realnie z ojcem, od terapii w ogole sie z nim nigdy nie widzialam, wszystko zalatwilam poza jego pleacami 😉 A i znam takie osoby, ktore walczyly z rodzcami, ktorzy juz odeszli. Bylo bardzo trudno, bo ten nasz szacunek dla zmarlych jest dosc uciazliwy, ale dalo sie. Bo tak na prawde nigdy nie walczymy z realnymi osobami, tylko z wytworami w naszej glowie. I jak z nimi sie rozprawimy to okazuje sie, ze realna osoba to juz sprawa drugorzedna.”
No fakt, moze to iluzja, że gdy rodzic żyje to mozna poprozez konfrontację coś zyskać. Moja matka umarła gdy mialam 18 lat, w sumie musialam bardzo szybko wydorośleć, zostałam sama do tego z nieporadnym dziadkiem tyranem i niepełnosprawnym wujkiem. Moze gdybym została całkiem sama to byłoby lepiej. W kazdym razie mi przez te 18 lat nigdy nie udało się "wygrać" z moją matką żadnego sporu. Zresztą z pozostałymi członkami rodziny również nie… Nie pamiętam by kiedykolwiek przyznala mi racje w jakimś sporze, była wszechmocna, panująca i zawsze zwycieska, bez wzgledu na koszta.
Chyba sobie wymyslilam, ze gdyby żyła to moze wreszcie bylabym w stanie z nią wygrać, albo chociaz doświadczyć jej manipulatorskich sztuczek i dzieki temu poczuć jak to jest na prawdę. A moze się myle, moze lepiej ze nie żyje, moze tak mi łatwiej, bez dalszej krzywdy. Czas pokaże jak sie to wszystko potoczy. Niestety akurat cierpliwosci to mi brak, czuje ze sie duszę i chciałabym już się uwolnić. Dziekuje za wskazówki i odpowiedz.
Pozdrawiammi sie wydaje ze trzeba wyczuc w sobie momet . alkoholik dorasta do tego by odpuscic picie (podobno) i my chyba potrzebujemy czasu by odpuscic sami sobie i pozwolic sobie na terapie
ja w sobie walcze mam bunt nieziemski. w osrodku zwracaja mi uwage na moj styl zycia imprezy alkohol . a mnie krew zalewa wydaje mi sie ze jestem dda a nie alkoholikiem
mam bunt na ter. ind. teraz koncze grupe podst. i z jednej strony otwarcie chcem zwiaz z tego osrodka a z drugiej … czuje ze dochodze do pokladow Czegos co boi sie wyjsc na zewnatrz niewiem nawet jak to opisac ;/
boje sie
Hausfin, to prawda. Do wszystkiego trzeba dojrzec. Ale temu dojrzewaniu mozna pomoc poprzez poszerzanie i poglebianie wiedzy o sobie, poprzez zdefiniowanie swoich celow, poprzez stabilizacje i pytania dlaczego tak a nie inaczej postepuje. Ale mimo tych wszytkich zabiegow, musi nadejsc dla nas odpowiedni czas. Niczego na sile nie da sie przyspieszyc.
Cieszę się, że Katarzynka wyjaśniła co miałam na myśli kiedy o tym pisałam … czasem walnę swoje przemyślenia w takim skrócie, że niewiadomo jak to odebrać. Przepraszam, nie chciałam generalizować – miałam na myśli osoby, który przychodzą na terapię nastawione anty, nie chcą mówić ani pracować a spodziewają się cudu …
Myślę, że taka terapia żeby odniosła jakiś skutek musi potrwać dość trochę … moja trwała 3 lata a dopiero teraz zaczynam rozumieć niektóre sprawy
-
AutorWpisy
- Musisz być zalogowany aby odpowiedzieć na ten temat.