Witamy › Fora › Szukam Ciebie › Wszechobecne poczucie odrzucenia
Otagowane: wszechobecne poczucie odrzucenia
-
AutorWpisy
-
Bardzo mnie zastanowił ten „punkt przegięcia”, za którym już nie ma zdrowia psychicznego. Czego trzeba doświadczyć? Czy jest jakaś graniczna dawka ludzkiej obojętności, bezduszności, okrucieństwa, po której mózg już nigdy nie będzie taki sam?
Myślę, że każdy z nas jest inną „trzcinką”. Każdy ma swój własny punkt przegięcia/złamania, zależnie od osobistej wrażliwości i podatności. Ja nie rozumiem dlaczego niektórzy ludzie z doświadczeniami DDA i innym bagażem dysfunkcyjnych rodzin, jednak – jak się wydaje – żyją w zadowoleniu i spełnieniu. Czy to praca nad sobą tak ich uzdrowiła? Czy może złe doświadczenia nie dotknęły ich tak mocno, bo mieli wrodzoną odporność? Czy z moich doświadczeń życiowych, kto inny wyszedłby ze zdrową głową i lepiej układał sobie życie? Nie wiem. Patrząc na życie ludzi i czytając to forum, myślę, że tak. Obiektywnie rzecz biorąc, moje doświadczenia nie były najbardziej dramatyczne. Średni poziom rodzinnej dysfunkcji, wykorzystania, przemocy, zaniedbania. Dlaczego więc to tak uparcie we mnie siedzi przez dziesiątki lat? Nie umiem odpuścić mojej przeszłości. Przeraża mnie myśl, że może nawet w ostatnim tchnieniu ta przeszłość będzie we mnie krzyczeć. Będzie rechotać: Zniszczyłam ci życie!
Chcę żyć bez mojej przeszłości!
Jak to zrobić? Jak odpuścić?
Podpisuję się pod tym co napisałeś Jakubek. Też widzę ludzi z trudnych rodzin, dysfunkcyjnych, alkoholowych, którzy mają udane życie. Bez problemów w nawiązaniu relacji, związków. Mają normalne rodziny, spotykają dobrych ludzi na swojej drodze, korzystają z życia. I zawsze mnie to zastanawia. Ja nie jestem z jakiejś głębokiej patologii, a nie umiem ułożyć sobie życia, ogarnąć go, wchodzić w relacje, czuć zadowolenia. Ja mam jakieś braki w tych obszarach, może brak właściwych umiejętności. Na innym portalu tego typu ktoś napisał, że ludzie z mocno patologicznych rodzin, z trudnymi doświadczeniami mają paradoksalnie więcej motywacji, napędu do walki o swoje życie, działania, dążenia do zmian. Może dlatego mają lepiej.
Cerber,
chciałam napisać, jednak trochę czasu już minęło, wszystko się zmienia, wygląda inaczej. Zmęczenie mnie pokonuje i nie wiem gdzie byłam tydzień temu. Szukam sensu, którego nie ma. Próbuję wrócić do tej myśli, gdy czytałam Twój post, nie wiem czy mi się uda.
Czy ktoś jest dla mnie odpowiedni, choćby terapeuta? To tak bardzo pojęcie względne. Gdy nie umie się zaczerpnąć, to nikt nie będzie odpowiedni. Mój uparty sposób myślenia jest już dla innych zmęczeniem, zniechęceniem. Ale czy to ważne? Wszystko dla mnie już znika. Bo czym jest moja przeszłość, kiedy nie ma już teraźniejszości, w której jestem sama. Siedzę między skałami i nic nie widzę. Ani w tył, ani w przód, jest pusto, smutno, zimno. Chyba zarastam mchem…Jestem tylko ja, we własnym piekle.
Złudzenia opadły i jestem sama tak egocentryczna, zgorzkniała, bez energii. Smutny i przytłaczający obraz. Ale nie o tym miało być, znowu tylko o sobie. Głupia borderka i to w depresji. Cóż za żenujący zlepek. Naprawdę już siebie nie lubię, czasami ma to większą skalę…
Lęk…..
Lęk przed życiem, przed ludźmi, przed własnym zwiedzeniem. Trudno stanąć obok niego, trudno go zignorować lub wziąć w kieszeń i mimo wszystko robić swoje. Czasami jego mocny nurt porywa i nie mogę zrobić nic z nim. Tak samo z zawiedzeniem i niewiarą. Pokonuje mnie to. Wtedy działam unikowo, bo inaczej nie jestem w stanie. Nie mam siły aby zrobić inaczej. Wiem jak to widzi „świat”- że nie staram się, nie walczę o swoje, jestem niekompetentna, albo ułomna. Nic nie poradzę na to, żeby nie oszaleć próbuję się z tym pogodzić. I… życie biegnie obok. Ostatnio w mojej pracy zbyt dużo mam przypadków prób samobójczych, udanych i nieudanych. Odnotowuję to, ale nie jestem w stanie jeszcze z tym się skontaktować, nie byłabym w stanie być, lub tez porwałoby by mnie to. W silnym nurcie rzeki nic już nie można zrobić. To tylko złudzenie, że można się wydostać, resztki i instynktu życia.
Cerber póki masz kontakt ze „światem” i widzisz sens bycia w grupie, realizację programu, to realizuj to. Nie wycofuj się, nie izoluj. Unikanie grup. ludzi, może być właśnie drogą, rzeką bez powrotu. Wycofując się, wydaje się nam, że chronimy się na chwilę, żeby zebrać siły i myśli. Potem zanim się obejrzymy, wszystko znika i już dawno pomknęło bez nas i zapomniało o nas. Życie nie jest sprawiedliwe, i w gruncie rzeczy bezwzględne i chyba nie ma co czekać, że coś, ktoś przyjdzie z pomocą. Choć… może jeszcze istnieje wzajemność….? Może.
Przepraszam, nie umiem już być pomocna, ani dla siebie, ani dla innych.
„Punkt przegięcia” tyle tych punktów ile osób, każdy ma trochę inną historię. Inaczej w danym momencie ten pijący się zachowywał (moje siostry ułożyły sobie jakoś życie, nie mają jakiś problemów z relacjami które je w tym blokują, choć widzę że nie jest idealnie ale ja to oceniam jako standardowe odchylenia) z tego co wiem stary zaczął ostro pić w okresie kiedy urodziłem się, wcześniej bawił się z moimi siostrami ze mną nie. Jest wiele wydarzeń, ludzi i ich reakcji w stosunku do nas, każde może mieć znaczenie albo my daliśmy znaczenie, jest jeszcze nasza odporność, mniejsza czy wieksza, opcji jest po prostu zbyt wiele żeby móc znaleźć jakiś ogólny schemat. Po prostu przychodzi moment że jest po prostu po ludzku zbyt wiele i żeby przetrwać zmieniamy się, masz mózg fizyczne się zmienia żeby przetrwać TERAZ jeszcze jedną godzinę jeszcze jeden dzień, tydzień, miesiąc. Kojarzy mi się jakiś urywek filmu o żołnierzach z I WŚ którzy przeżyli ostrzał artyleryjski i zaczęli się trząść do tego stopnia że mieli problem zjeść coś. Ich układ nerwowy został przeciążony. A co jeśli to nie jednostkowe zdarzenie tylko dzieje się to co chwilę przez wiele lat i w dodatku przydarza się to dziecku? Może wydawać się może przesadzam ale małe dziecko bez rodzica zginie(a w każdym razie tak myśli) a co jeśli jeszcze mu to powtarza?
Myślę sobie że to prawda że pierwsze lata życia są kluczowe. Trochę jak budowa nowego auta, jeśli w trakcie składania go będzie jakiś błąd, nie do końca sprawna część , i to w kluczowym elemencie. To możemy poprawiać, naprawiać, ale zawsze coś będzie nie tak. Bo niektórych części nie da się wymienić albo ślad już na zawsze zostanie.
Z tym że „ludzie z mocno patologicznych rodzin, z trudnymi doświadczeniami mają paradoksalnie więcej motywacji, napędu do walki o swoje życie, działania, dążenia do zmian ” myślę że być może tak ale właśnie do tego punktu”przegięcia ” bo później nie ma już sił czasem nadziei, choć czasem może się pojawiać i wtedy próbować ja wykorzystać, ale jeśli się nie uda , przybija to mocniej. To tak jak opowieść ze słoniem : dla czego nie urywa się z liny, choć może ją bez trudu zerwać?
Pisałem ten post 2 dni więc może wydawać się chaotyczny. Od 2 dni kiepsko śpię, i jestem zmęczony i chyba jakieś choróbsko próbuje mnie dopaść.
Oliwio jeszcze ci odpowiem, dzień będę miał długi dzień, nie wiem czy sprostam . Bo jak czuję zmęczenie i załącza mi się lęk, lęk że nie dam rady, a przede wszystkim że nie obronię się.
Jakubek,
Twoje słowa z 26 lipca są ze mną. Trawię je w sobie, znikają i wracają, ale na razie mi się jeszcze nie układa. Ja tak mam – reakcje po czasie, kiedy już nikt nie pamięta, kiedy wszystko staje się już inne.
Mam jak zwykle kilka poziomów myślenia i odczuwania. I to chyba jest moim przekleństwem, bo przez to nigdy stabilne, ani spokojnie nie jest u mnie. Ciągła plątanina i rozrywanie wewnętrzne. Chyba robi się poza tym coraz gorzej z wiekiem, choć pozornie za zewnątrz wygląda inaczej. Diagnostyka bordeline mówi, ze z wiekiem objawy ustają, ich nasilenie zmniejsza się. Pewnie chodzi głównie o tą impulsywność, ale ja jestem tym innym typem, tym bardziej autodestrukcyjnym niż impulsywnym. Moje reakcje są raczej do wewnątrz niż na zewnątrz. Świat raczej chyba widzi mnie jako unikową, dziwną, niespójną. Jeżeli na zewnątrz, to raczej tylko w relacji z ważną osobą. Wtedy też jest dużo lęku i napięcia i faktycznie przed odrzuceniem, karą. Z wiekiem jest coraz bardziej depresyjnie, samotnie, pusto i bezsensownie. Ale nie o tym chciałam pisać, może to taki wstęp, do tego, do czego chciałam się odnieść.
Pisałeś tłumacząc swoją bezradność wobec partnerki, na której widać, że Ci zależy i obrałeś sobie strategie, żeby móc z nią być, BO CHCESZ (tak mi się wydaje):
„Mojej partnerce powiedziałęm ostatnio: „To zdechnij”. Po tym, jak przez dłuższy czas obrzucała mnie wyzwiskami i mówiła, że woli „zdechnąć” niż dalej być ze mną. Mam na te jej stany dwa sposoby. Pierwszy to ignorowanie i milczenie. A drugi to właśnie przerwanie jej ataków brutalnym, nawet wulgarnym, komunikatem. Ten drugi sposób jest skuteczniejszy, bo moje milczenie zwykle utwierdza ją w roli rozżalonej ofiary i przekonaniu, że jest mi obojętna i nic dla mnie nie znaczy. Nie wiem, czy moje działanie jest właściwe. Jednak żadne zapewnienia o miłości i oddaniu nie działają w takich momentach.”
Moją „winą” w związkach i w ważnych relacjach chyba było, to że za bardzo domagałam się uwagi, za bardzo wszystko przyjmowałam do siebie. A potem z urazą się wycofywałam, a gdzie w dalszych okrasach czasu reagowałam złością, pomieszaną z wyrzutami. Starałam się innych nie krzywdzić (tak mi sie wydaje), wolałam raczej ja stracić, niż, żeby ktoś miał źle się poczuć. Nie wiem jak to z zewnątrz wyglądało, ale taką logiką się kierowałam. Mogło być to odbierane inaczej. Słowa są dla mnie ważne, wolę ich nie nadużywać. Zostało mi to chyba z okresu „czynnej” duchowości, kiedy wierzyłam, ze słowa mają moc i trzeba rozważnie je używać.
Moją winą w ostatnim czasie (wcześniej tak nie było) jest próba kontaktu poprzez żale, pretensje, wykazywanie niewłaściwego postępowania. Chyba odbierane jest to przez innych jako atak, krytyka. Nawet jak mam rację i właściwie to widzę, to co mi z tego? Nikt nie lubi krytyki. Nie było tak zawsze, nie ro biłam tego, bo pamiętałam z domu rodzinnego matkę, która zawsze tak robiła i widziałam, ze nic nie dawało to. Zostawała sama.
Co więc pozostaje? Odejść? Skoro nie ma dialogu, porozumienie, dobrej woli w relacji. Przecież do relacji, przyjaźni, miłości nie zmusi się nikogo. A ja tak bardzo potrzebuję, za bardzo. Były okresy w moim życiu, że mogłam żyć sama. Z tym, że było to krótko, zbyt krótko.
Próbujesz tłumaczyć terapeutę, chyba podobnie jak on wszystkich, z którymi ja mam kontakt. Nie wiem. Czasami odbieram, że jest z nimi przeciwko mnie i im wszystkim współczuje, że muszą mnie znosić. Potem sobie myślę, że chce mi pomóc, żebym zrozumiała i mogła mieć kontakt. Jego też „za bardzo potrzebuję”, chyba mu to przeszkadza. Myślę, a raczej bardziej czuję, że to dobry i cierpliwy człowiek, który daje dużo. Czasami jestem ciekawa skąd to ma, skąd czerpie…
Nie wiem Jakubek, czy ktoś jeszcze chce mieć kontakt ze mną, nawet już nie mówiąc o moich trudnych emocjach. Chyba już nikt, ze świata ludzi. A gdzie jest On, ten który widział mnie zanim się narodziłam?
Nie jest to tym, co chciałam napisać, tak naprawdę, to zmieniałabym i pisała od nowa. Te różne moje części. Wieczorem byłyby to inne myśli, inne słowa.
Czasami wydaje mi się, że tak niewiele potrzebuję: trochę uwagi i ciepła… a innym razem….
- Ta odpowiedź została zmodyfikowana 1 miesiąc, 3 tygodni temu przez Oliwia75.
Cerber,
Twoje ostatnie zdanie jest cięgle ze mną:
„Oliwio jeszcze ci odpowiem, dzień będę miał długi dzień, nie wiem czy sprostam . Bo jak czuję zmęczenie i załącza mi się lęk, lęk że nie dam rady, a przede wszystkim że nie obronię się.”
martwię się o Ciebie, choć u mnie jest dość źle i nie mam siły aby coś innym dać. Chciałabym być też dla innych, próbuję. Byłam na urlopie (pływałam w oceanie- duże, dojmujące i fascynujące wrażenie. chciałaby tam zostać i stać się częścią tego oceanu… ale to inna historia, nie będę jej teraz rozwijać) , chodzę do pracy, zajmuję się rodziną, a Twoje słowa o tym, że się nie obronisz, dźwięczą mi ciągle w głowie. Są ze mną gdziekolwiek się udam.
Jesteś? Radzisz sobie jakoś? Co u Ciebie?
- Ta odpowiedź została zmodyfikowana 4 tygodni, 1 dzień temu przez Oliwia75.
Pływać w bezkresnych wodach Oceanu. Piękne.
Zatrzymałem się ostatnio nad moim rysem „ratownika”.
To dziwne, że tak mocno pragnąc dla siebie uwagi, akceptacji i czułej opieki ze strony drugiego człowieka, rownocześnie mam kompulsywną potrzebę pomagania, doradzania, poprawiania nastrojów innym ludziom.
Jestem uwikłany w ratowanie kogoś i przejmowanie odpowiedzialności za kogoś (to pokrewne, ale różne sprawy). A to wszystko, czując się często wewnętrznie dzieckiem.
Wydaje mi się Oliwio, że ścierają się wewnątrz Ciebie podobne energie. Jedna ma potrzebę dawania opieki. Druga pragnie by ktoś się nią zaopiekował.
W sobie identyfikuję te postawy, jako ja-rodzic i ja-dziecko. Jednak są to postawy wynikające z wczesnej parentyfikacji (obciążenia w dzieciństwie jakimiś kompetencjami rodzicielskimi). Miałem tego sporo. Dlatego dziś potrafię funkcjonować głównie w nurtach nadodpowiedzialności lub nieodpowiedzialności. Z uwagą zawsze skierowaną na zewnątrz, na drugiego człowieka – obiekt (któremu chcę pomóc lub od którego oczekuję czułego przytulenia). Mało we mnie zdrowego dorosłego rozpoznającego własne głębokie (nie kompulsywne) potrzeby i zaspokajającego je.
Jedyną drogę dla siebie widzę w tym „powrocie do wewnetrznego domu”. Ostatnio mocno myślę nad skorzystaniem z terapii pracujących z ciałem. Trauma zapisuje się głęboko w ciele. Terapie oparte na rozmowie często nie wystarczają do uleczenia, nie docierają do źródeł. Słucham takiej młodej terapeutki Marianny Gierszewskiej. Mimo młodego wieku, ma dużo madrości związanej z doświadczaniem ciała.
Przykład: właśnie piszę to, siedząc na nasłonecznionym tarasie. Piękna pogoda, zielony ogród, motylki na kwiatkach, ptaszki śpiewają. Jestem rozluźniony i spokojny. Nagle słyszę z wnętrza domu głośne cmoknięcie i zadowolone westchnienie „Aaaach…”. Momentalnie ciało mi się spina, serce bije szybciej, uwaga wyostrza się, wewnętrzny spokój pryska, jak bańka mydlana. Pojawia się lęk. Pamiętam z dzieciństwa ten odgłos, to ojciec wzdycha z rozkoszą po każdym łyku piwa, które pije prosto z butelki. Moje ciało pamięta ten dziecięcy lęk. Ojciec zaczyna pić. Trzeba przejść w stan wzmożonej czujności. Mam 50 lat, a w ciele nadal siedzi ta pamięć. Czuję, że tego nigdy całkowicie nie „wygadam”. To można z ciała tylko wymasować, wygłaskać, wycisnąć, wydusić, wykręcić, wydyszeć, wypocić, itp. Potrzeba mi wrócić do ciała. Do siebie.
- Ta odpowiedź została zmodyfikowana 4 tygodni, 1 dzień temu przez Jakubek.
Cześć Oliwio, u mnie… trudno mi to nazwać że jest źle? nie nazwałbym bym tego tak , dobrze? nie . Dzień toczy mi się za dniem jeden podobny do drugiego chyba to mnie najbardziej dołuje bo tkwię w tym samym miejscu i nie mogę znaleźć wyjścia. Jednego dnia skojarzyło mi się to z tunelem gdzie są drzwi jak przez nie przejdziesz nie ma już powrotu a drugich nie widać, przez jakiś czas jest okej ale im dłużej tam tkwisz tym większe lekcje ogarnia. Bo siły szukać dalej nie mam ale tkwić w tym miejscu też nie chcę. Skąd brać siły?
Wtedy też skupiam się na sobie lub i można by to nazwać zamykam się w własnej głowie i nie widzę tego co jest dookoła, ludzi dookoła.Twoje stwierdzenie „martwię się o Ciebie,” z jednej strony trochę lęku to wywołało takie „wezwanie do tablicy” a z drugiej miłe uczucie którego do końca nie umiem nazwać … bo ktoś zainteresował się moim losem ? Nie umiem dokończyć myśli , mam pustkę
Ocean … Wiele lat moim marzeniem było budzenie się rano i widok morza za oknem , mam wrażenie że kiedy jestem nad morzem (a rzadko to bywa) jego widok mnie uspokaja , czy to ta przestrzeń czy szum, nie wiem . Więc mogę to zrozumieć.Niby spotykają nas różne przypadkowe wydarzenia… niby. Ale myślę sobie, ze jest jakiś „głos” natury, losu, świata, ludzi, który coś wyraża. Wczoraj szłam w środku miasta nie mogąc powstrzymać płaczu. Masy ludzi przesuwały się obok, byłam w tym wszystkim niezauważalna, i też było mi wszystko jedno. Ale jednak ktoś zaczepił mnie, coś chciał, nie byłam w stanie zareagować, nie mogłam wydobyć głosu i zostałam wyzwana, tak po prostu. Powiedział: „co z wami ludzie, debile” itd. I to jest takie powtarzalne w moim życiu. Kiedy nie mogę już sobie poradzić, zostaję jeszcze dodatkowo „dobita”. W tej przypadkowości nie ma przypadkowości. Jakoś mi się to „należy” , a może jest kontynuacją tego, co ktoś inny chciałby mi powiedzieć, ale obawiał się? Od dziecka byłam bita za to że coś mi się stało, wyzywana, wyśmiewana, że płaczę, że mówię, że coś chcę, że jestem. Bo czym jestem…? Jakoś ostatnio dryfuję, bez interakcji, jestem sobie i widzę, że dla innych, tych znanych i nieznanych mi jest to obojętne, co mam w sobie. Chyba nauczyłam się milczeć, tak nie sprawiam kłopotów.
Nie chcę tu nastrajać pesymistycznie, bo jednak czytacie to. Ale… jestem już totalnie sama i nie jest to wrażenie kropli w oceanie. Kropla w oceanie jest otulona innymi bilionami kropli, i myślę, że jest jej dobrze. Mi wśród milionów osób jest okropnie. Myślałam kiedyś, że wystarczy mi choćby jedna osoba, ale tak też sie nie dzieje. Nigdy nie byłam w poczuciu takiej samotności i beznadziejności. I gdyby jeszcze zostało to spokojnym oceanem? Zostały mi tylko leki, które odbierają mi duszę. A za duszę kiedyś czułam sie odpowiedzialna, za to co z nią zrobię.
Czy jest to poczucie odrzucenia? To coś już głębszego i nie zależy od innych ludzi, to moje poczucie, to moja historia (która też jest już nieważna, tonie w głębinach oceanu). To moja głęboka studnia, z której nie mogę już się wydostać i nie chcę. Kiedy w końcu pokarm się skończy…? bo światło już nie dociera.
Przepraszam tą stronę, ten wątek, te umysły, które to jeszcze czytają. Nie umiem wyrażać się, jest to tylko zlepek tego czegoś pokręconego we mnie. Nie mam już gdzie tego wyrażać, A może to miejsce też nie jest w stanie już tego przyjąć…? Przykro mi, że nie udało mi się poradzić sobie z odrzuceniem. to takie beznadziejne. Jednak próbowałam. Tego nie można mi zarzucić… słyszę jednak te słowa” co z wami debile”?
Może to przekonanie, że w trudnych chwilach, kiedy oczekujesz wsparcia, otrzymujesz tylko dodatkowe ciosy ma doprowadzić Cię w końcu do uznania, że uleczyć zranienia można tylko kochając siebie samego. Poszukiwanie miłości u innych jest skazane na przegraną. Ktokolwiek z nas to robi (a robimy wszyscy), ten błądzi. Można jednak się poddać w tym bezcelowym działaniu, ogłosić bezsilność, i przyznać, że „tylko ja mogę ukochać siebie”. Najpiękniej Oliwię pokocha Oliwia. Oliwia przytulająca Oliwię NIGDY nie będzie samotna.
-
AutorWpisy
- Musisz być zalogowany aby odpowiedzieć na ten temat.