Odpowiedzi forum utworzone

Przeglądasz 10 wpisów - od 1 do 10 (z 109)
  • Autor
    Wpisy
  • kurianna
    Uczestnik
      Liczba postów: 109

      Cześć, Beza,

      bliski mi temat, więc zabiorę głos. Mój strach przed mężczyznami był czymś ukrytym, ale bardzo mocnym. Pomogła mi terapia prowadzona przez mężczyznę. Taki przydział dostałam z NFZ-u – gdybym miała wybierać sama, na pewno wybrałabym kobietę. I to byłby błąd, bo z dobrze dobranym terapeuta przeciwnej płci można dopiero w pełni przepracować temat. Na cały ten strach jest miejsce w gabinecie gdzie doświadcza się go w bezpieczny sposób. Na pewno nie jest to przyjemne. Na pewno jest konieczne jeśli nie chce się być więźniem tego uczucia i pozwolic mu kierować swoim życiem. Zwłaszcza tym prywatnym, bo zawodowo jak czytam, ogarniasz.

       

      Czy to nie ciekawe że w pracy możesz normalnie funkcjonować z mężczyznami? Może też jest tak dlatego że w pracy często uruchamiamy dorosła część która ogarnia a w życiu prywatnym częściej na wierzchu jest przestraszone dziecko. To które tak bardzo ucierpiało w Twoim domu pochodzenia. I jego cierpienie można w terapii opatrzyć. Dzięki temu ta wzmocniona dorosła część zaczyna przejmować ster także w życiu prywatnym. I poprawia się dialog miedzy nimi, co jest podstawą codziennego funkcjonowania (dziecko zaczyna dochodzić do głosu i być łagodniej traktowane przez części ochronne, a zarazem nie rządzi już jego strach, lecz jest ogarniany przez stopniowo budowana coraz skuteczniejszą samoopiekę).

       

      Jeśli lęk jest zbyt silny byś spróbowała u terapeuty męskiego, zacznij od kobiety. Warto też rozpatrzyć grupy samopomocowe (ale tam też będziesz eksponowana na drugą płeć). Warto zacząć od małych kroków, a potem zwiększać stopniowo poziom trudności. Jak pisze Jakubek, pogłębić relacje z kobietami? Może poszukać też takich odrobinę spoza Twojej strefy komfortu? Np. tych bardziej rywalizacyjnych, odważnych (z cechami kojarzonymi bardziej jako męskie). Jakieś stopnie odczulania na mężczyzn warto sobie opracować, żeby Cię nie odrzuciło na pierwszym kroku, ale żeby zaplanować rozwój. Jeśli w domu było tak jak piszesz, nie wyobrażam sobie takiej pracy jako samotnej, bez wsparcia fachowca.

       

      Jestem bardzo ciekawa co poczułaś gdy chłopaki tutaj zaoferowały koleżeńska relacje? Jest to o tyle (pewnie) przerażające, co bezpieczne. Relacja mejlowa jest bardzo ograniczona swoją formą i łatwa do zakończenia, a na forum są świadome i pracujące nad sobą osoby. Jednym słowem – można bezpiecznie poeksperymentować. Bardzo dużo zyskałam na takich znajomościach, wiele mnie one nauczyły, choć niektóre oznaczały jedynie krótki kawałek wspólnej drogi. Być może dla Ciebie taka znajomość byłaby dopiero kolejnym krokiem ekspozycji. Albo najpierw wolałabyś porozmawiać z dziewczyną. Wystarczy zapytać.

       

      Piszesz że potrwa to wiele lat. To może przytłaczać. Prawda jest taka że lata terapii mijają szybko, a można zyskać samoświadomość i lepiej sobie radzić z dawnymi ranami. Poza tym ciekawa jestem dla kogo te pytania koleżanek są niewygodne? Dla Ciebie bo już tęsknisz za bliskością? I masz dość takiego stanu rzeczy? Czy bardziej chciałabyś się wpasować w czyjeś oczekiwania? Obie te rzeczy warto pooglądać pod okiem terapeuty. W międzyczasie warto też poczytać, posłuchać, powymieniać się na forum.

      • Ta odpowiedź została zmodyfikowana 2 miesięcy, 2 tygodni temu przez kurianna.
      kurianna
      Uczestnik
        Liczba postów: 109
        w odpowiedzi na: Joga kundalini a PTSD #488019

        Ramoiram, cześć!

        Moje doświadczenie z joga kundalini jest ograniczone – byłam na wyjeździe z grupą jogi kundalini i ćwiczyliśmy tam parę razy dziennie. Na co dzień uprawiam jogę Iyengara – spokojne, niedynamiczne ćwiczenia,  skupione na oddechu podczas trwania danej asanie.

        Joga kundalini zaskoczyła mnie swoją zwyczajnością (spodziewałam się większego odjechania w stylu new age’u). Odrobina klimatu była faktycznie przy śpiewaniu mantr – mnie osobiście wyprowadzały one z głowy i kierowały w stronę wspólnoty (podobnie jak śpiew w kościele), nie powodowały natłoku myśli. Każdy ma inaczej.

         

        Rytm tych ćwiczeń mi sprawiał przyjemność. Faktycznie można lekko przy młynkach odlecieć , układ nerwowy działa tutaj intensywnie. Ćwiczenia dawały mi też niezły wycisk fizyczny. Jednak po wyjeździe nie wróciłam do jogi kundalini – bardziej przekonuje mnie spokój trwania w asanach, jest mniej cukierkowy dla mnie. Chodzi o to, że w kundalini miałam muzyczkę, rytm nadawany sztucznie i wiele takich ozdobników jak mantry etc. Iyengar ze swoją asceza jest dla mnie bliżej ciała i duszy, a mniej efekciarski.

         

        Natomiast co do ptsd i innych przypadłości – na pewno padły tu już wartosciowe rady co do działania pod kierunkiem terapeuty. Można z nim dokładnie omówić też zajęcia jogi i Twój stan wtedy, poszukać rozwiązan. Na pewno dobrze że siebie w tym obserwujesz. Np. otwarte oczy czy gotowość do przerwania ćwiczenia żeby nie narazić się na silny flashback – to brzmi rozsądnie.

        Moim zdaniem ćwiczenia fizyczne są bardzo ważne i jeśli znalazłeś sposób ćwiczenia który Tobie odpowiada to świetnie. Zwłaszcza jeśli dostosujesz go do Twoich potrzeb. Z pewnością porozmawialabym też z prowadzącym, że masz taki wgląd i trochę odmienne potrzeby (otwarte oczy, potrzebę pauzy, picia wody w trakcie – cokolwiek co pomaga ci zostać tu i teraz czy uziemić się).

         

        Przytulanie do żony jest trochę z innej dziedziny – buduje bliskość i poczucie oparcia, ale nie zastąpi ćwiczeń fizycznych. Zwłaszcza w depresji to ważne że masz kotwicę jaką jest wysiłek fizyczny – w dodatki regularny.

         

        Nie wiem czy dobrze słyszę ale mam wrażenie pewnej oceny u Ciebie – czy to ok że ćwiczę jogę kundalini a mam trudności psychiczne? Czy nie zrobię sobie krzywdy? Na to pytanie nie ma jednoznacznej odpowiedzi – trochę musisz ocenić sam lub najlepiej z terapeutą. Bo nawet jeśli komuś to zaszkodziło kiedyś albo pomogło – trzeba się wsłuchać w siebie. A zarazem śmiało modyfikować praktykę i mówić o swoich potrzebach prowadzącemu. Próbowałeś tego? Chyba że cwiczysz sam?

        kurianna
        Uczestnik
          Liczba postów: 109

          Czytam sobie ten wątek (dobre, że uważasz, że nie umiesz wyrażać:) Krytyk na sterydach! myślę, że wyrażasz za jakąś ważną część nas tutaj; może mnie). Dawno miałam napisać, przytrzymało mnie w miejscu, że tu tak płyną te Wasze głosy.

          Oliwia, piszesz tutaj, jakby ze studni czy z tamtego lasu… Nic zdaje się nie dawać Ci komfortu. Mam wrażenie, jakbyś stała w miejscu i biegła z całych sił zarazem. Znam takie stany. W średniowieczu nazywano to acedią. Nic-nie-robienie, a zarazem gonitwa wewnętrzna. Lenistwo, które męczy. Choroba mnichów.

          U mnie jest tak, że takie stany odczytuję jako rany. Do opatrzenia. Nauczyłam się opatrywać i robię to już sama. Tęskniąc niemiłosiernie za większym wsparciem. Płacząc parę razy dziennie.

          Czasem robię też tak jak Ty… Przez miasto, a łzy płyną. Nikt mnie nie wyzwał, nie wiem, czy by przylgnęło, pewnie tak. Z perspektywy widać mocno, że to było o tym człowieku bardziej niż o Tobie czy kimkolwiek. A Ciebie to poruszyło. Jak głos oprawcy w głowie? Gdy tak mam, wzywam na pomoc swoje obrony. Kiedyś to była Atena (kontra krytyk, bardzo silny), czasem potrzebuję też wsparcia z zewnątrz. Ono też potrafi zranić, bo nie daje tego, czego potrzebuje (czasem puste pocieszenie: przecież wiesz, że nie jesteś debilem, tylko mądrą osobą – jasne, ale kiedy słyszę coś takiego w momencie odsłonięcia… Nie tego potrzebuję).

          Najtrudniej jest poradzić mi sobie ze stwierdzeniem o mojej tuszy. Pisałaś coś takiego. Sama siebie za to oceniam surowo, więc jak ktoś się dołączy, to jest bardzo raniące. Pomogło mi zrozumienie, po co się otaczam warstwą tłuszczu (dla obrony, zatarcia atrakcyjności, oddzielenia od świata, w próbie nie zwracania na siebie większej uwagi, w ramach buntu wobec kanonów, w celu mimikry przed mężczyznami, którzy mogą zagrażać). Po co jem – żeby się otulić. Na chwilę znieczulić. Nie czuć stresu i napięcia. Teraz sprawdzam znowu temat. Czy ta obrona jest mi jeszcze potrzebna. Jem zdrowiej i bardzo regularnie. Trzymam za siebie kciuki. Nie chodzi mi już tak bardzo o wygląd i atrakcyjność, tylko o zdrowie. Dbanie o siebie. Powoli się zmieniają mi priorytety.

          Niezwykłe dla mnie, co napisałaś o oceanie. To było w tym roku moje marzenie. Zrealizowałam je nad Bałtykiem. Wystarczyło aż nadto. Miałam wrażenie, że spotykam swoją Mamę (nie tę ludzką, tę, z której naprawdę jesteśmy), kochanka, przyrodę, mnie samą… Wcale to nie było cukierkowe doświadczenie (burzliwe fale i realne możliwe niebezpieczeństwo przy kąpieli). Poczułam przynależność. Do kogoś/czegoś poza mną, kto nie jest w prosty sposób moralny ani opiekuńczy, tym bardziej ludzki, ale kto mnie obejmuje. I mieści. I kołysze. I bawi. Choć mógłby zabić przy mojej chwili nieuwagi. Przeniesienie i coś więcej. Pamięć tej komórki, która po raz pierwszy poczuła, że żyje? Wspólnego przodka? Nas wszystkich.
          Jest taka piosenka voo voo, która mi się z tym doświadczeniem kojarzy. Morza jako początku i końca, zabawy i powagi, kobiecości i czegoś jeszcze. Wiersz e.e.cummingsa. Maggie, i Molly, i Millie i May raz poszły plażę…

          Jeszcze jedno napiszę. O „Chłopkach”. O żesz… Ta lektura tylko poprzez przejrzenie wprowadziła mnie w stan, o którym wolałabym zapomnieć ja i moi bliscy. To nie jest przeszłość zamknięta. To jest żywe dziedzictwo we mnie i 10tkach znajomych historii. Bardzo bardzo bolesna lektura. I jak mówię – nie zdołałam przeczytać, jedynie przejrzałam. Mogłabym dłużej ciągnąć wątek, ale napiszę tylko, że nie dziwię się, że nie dała Ci rozrywki ta lektura. Broną po sercu i ciele…

          Ukoiły mnie w miarę „Księgi Jakubowe”. Czytałam w sanatorium. Historia, która wciąga jak drzwi do dawnego świata, a zarazem ciekawe studium łączenia religii. Strony ludzkiej (sekciarstwo i manipulacja) i nieludzkiej, boskiej (tam jest pochwała niezależności duszy, bardzo mi bliska). Też poszukuję.

          Natomiast książka, która mi się bardzo z Tobą kojarzy i którą mogę w pełni polecić, to „Życie warte przeżycia” Marshy Lineham. Też szła przez ciernie. Lecz u niej walka z chorobą przybrała taki waleczny kształt, który jest mi bliski, a zarazem trudny do naśladowania (bo mam wrażenie szybkiego zużycia sił). Marsha pisze o tym, jak zaczęła pomagać ludziom i na czym polega terapia DBT. Że prowadzi od uczenia umiejętności, zmiany zachowania i wtedy prowadzi do zmiany myślenia. Myślę, że to bliskie mi podejście. Nigdy nie wierzyłam w behawioralne „podkładanie myśli” (choć czasem może się to na chwilę udać), ale przekonała mnie zmiana od uczenia się konkretnych umiejętności i zmiany zachowań. W tym roku miałam zmianę na poziomie samotnych wyjazdów. Bardzo ważną dla mnie lekcję niezależności. A umiejętności samoregulacji, wglądu, uważności, samowspółczucia uczyłam się w terapii, wpatrzona w tą empatyczną osobę w fotelu naprzeciwko, której tak zazdrościłam „ogarnięcia” i paru innych rzeczy. Teraz wiem, że można zmienić zachowanie, a po nim myślenie. Pomieścić sprzeczne uczucia – złości i miłości, wdzięczności i cierpienia. Nie dałabym jednak rady zrobić tego samej. Bez wsparcia bliskich, także tych tutaj.

          Tak Ci macham z oddali. Trzymaj się. Nie jesteś sama. Nawet jeśli masz wrażenie oddzielenia od innych kropli (one też się czują hydrofobowe;). I Was także pozdrawiam, Jakubku, Cerberze i inni udzielający się. I dziękuję za ważne słowa, wymiany myśli i uczuć. Odsłanianie się tutaj.

          kurianna
          Uczestnik
            Liczba postów: 109
            w odpowiedzi na: Żona z DDA #487594

            Milo, że się tak szybko odezwałeś. Fajnie też słyszeć, że to co tu piszemy, jest dla Ciebie wsparciem.

            Podziwiam Twój spokój i umiejętność zachowania zimnej krwi. To chyba rzeczywiście najlepsze, co możesz robić. Zachować spokój i działać zgodnie z własnym kompasem. Miałeś swoje sprawy, zostałeś w domu. Nie musisz wykonywać „prac zleconych” przez rodzinę żony i to komunikujesz bez dania się sprowokować. Mam wrażenie że odpowiadasz za swoją część tak dojrzale, jak to możliwe. Co Ty sam o tym myślisz?

             

            To że żona odpuściła po paru próbach powrotu na stare tory i testowania Cię też brzmi, że Twoje stawianie granic jest sprawcze i działa. Dużo wytrwałości tutaj życzę.

            Fajnie też słyszeć, że syn ma własne zdanie. To brzmi zdrowo. Sam ocenia sytuację i przede wszystkim czuje się na tyle wolny, żeby to wyrazić.

            To pewnie początek długiej drogi u Was… Nie pisałeś (chyba), czy żona jest w terapii, czy myśli o tym w ogóle.

            kurianna
            Uczestnik
              Liczba postów: 109
              w odpowiedzi na: Żona z DDA #487591

              Cześć, cybernetyk! Jak się trzymasz? Chcesz napisać, czy coś się zmieniło? Albo po prostu jak teraz wygląda sytuacja?

               

              Nie będę wchodzić w sprawy światopoglądowe ani w temat współuzależnienia. Wydaje mi się, że koledzy i koleżanki tutaj fajnie nakreslili co należy zrobić, gdzie postawić granicę i gdzie leży Twoja odpowiedzialność (dziecko!).

               

              Podzielę Ci się czymś z mojego doświadczenia, co mnie tu najbardziej poruszyło. W trakcie dyskusji ujawniłes że żona była świadkiem stosunków seksualnych jako dziecko. Mam bardzo podobna sytuację w stosunku do najbliższej mi osoby. Przeczytałam też sporo na ten temat.

               

              Przede wszystkim warto sobie uświadomić, że osoba która jako dziecko jest narażona na kontakt z najbliższymi uprawiającymi seks staje się ofiarą seksualna. Nie jest to oczywiste, ale powstają w ten sposób bardzo głębokie urazy (podobne do tych, które są skutkiem bezpośredniego nadużycia). I tym też można tłumaczyć głębokość „syndromu sztokholmskiego”, którego doświadcza twoja żona. Że tak mocno bierze stronę oprawców (nawet zrezygnowała z jeżdżenia na wakacje z powodu krytyki brata). Nie patrząc na dobro twoje jej i Waszego dziecka. Nowej rodziny. Tak silne są te mechanizmy obronne.

              Osoba mi bliska miała bardzo podobnie. Nie dało się złego słowa powiedzieć o rodzicu alkoholiku, ich potrzeby były na pierwszym miejscu. Nawet rzeczy ewidentne bardzo złe dla naszej rodziny (np dla naszego syna) były tłumaczone i bagatelizowane. Sytuacja się zmienila. Rodzice umarli, rodzeństwo daleko i wieloletnia terapia w toku. Bardzo ciężki proces. Głębokość tych ran mnie zaskoczyła. A zarazem znowu mogę doświadczać obecności tej wspaniałej, wrażliwej, silnej osoby – bez otulenia tą mgłą, która sprawiała że mój partner zmieniał się w kogoś nieracjonalnie przywiązanego by bronić dobrego imienia ludzi którzy byli także po prostu oprawcami.

               

              Takie zranienia leczy się długo. Nie zrobisz tego za nią. Ale możesz ją wesprzeć, zachęcić, także poczytać więcej czy posłuchać w temacie. Wskazać kierunek. A zarazem postawić granicę – bo jej trudno będzie zobaczyć „na trzeźwo”, co jest ważne. Ty i dziecko. Myśląc o rodzinie pochodzenia, cofa się do dziecka, które żeby przetrwać musiało zaprzeczyć temu, że z rąk najbliższych mogą ją spotykać takie rzeczy. Więc na pewno oni są „dobrzy” i „wiedzą lepiej”, a jeśli coś nie gra w relacji, to na pewno jest jej wina.

              kurianna
              Uczestnik
                Liczba postów: 109

                Wypełniłam wywiad i przyznam że sporo mi to dało. Spojrzenie z lotu ptaka na to, co za mną i zarazem przede mną. Fajne narzędzie. I dziękuję za wymianę – jakoś czasem mam wrażenie, że jeszcze tyle zostało, że nie docenia się odpowiednio tego fragmentu drogi, który już za nami.

                kurianna
                Uczestnik
                  Liczba postów: 109
                  w odpowiedzi na: Brak drugiej osoby #487530

                  PS. To, co jest istotne, do czego trzeba najprawdopodobniej sięgnąć, to LĘK, który czai się pod spodem rozmyślań. Tak na pewno było u mnie. Dlatego to jest nieprzyjemne (konfrontować się z lękiem, własnymi przekonaniami nt. siebie wyniesionymi z domu/szkoły etc.), przeżywanie dawnej relacji w fantazjach pozwala uciec od tego. Ale rodzi kolejne problemy – utkwienie w fantazjach, przytłoczenie, o którym piszesz. Przekierowanie energii na coś, co nie karmi.

                   

                  https://www.ncbi.nlm.nih.gov/pmc/articles/PMC8641115/

                   

                  Wysyłam jeszcze link do artykułu o leczeniu limerence. Najbardziej przydatna jest tak taka tabelka (infografika bardziej, wykres), która zawiera myśli, przekonania, uczucia tej osoby i pokazuje ten wzór utknięcia w męczącym schemacie, który może Ciebie też dotyczy. Mi takie uporządkowane rozpisanie przypadku innej osoby pozwala się przejrzeć jak w lustrze, wiele tych przekonań okazało się mi bliskich. Można spróbować sobie rozpisać taki graf – wtedy dojdziesz, co się kryje za rozmyślaniem o utraconej osobie i będziesz mogła sobie pomóc.

                  kurianna
                  Uczestnik
                    Liczba postów: 109
                    w odpowiedzi na: Brak drugiej osoby #487529

                    Cześć,

                    przesyłam link do podcastu:

                    Generalnie laska mówi dość szybko, mój mąż słucha jej na zwolnionym tempie, ale warto moim zdaniem. Dużo konkretów. Nawet czasem muszę zatrzymać, bo tak mnie to rusza, wprost w mechanizmy mi trafia. Wracam potem po kawałku. Innych jej wideo w temacie na razie nie oglądałam, ale pewnie też warto. Merytorycznie jej kanał jest bardzo wartościowy, wspiera się na wiedzy o stylach przywiązania (skończyła takie studia – w Stanach można studiować wszystko:), swojej drodze zdrowienia i praktyce terapeutycznej.

                    Generalnie z wieloma rzeczami, które napisałeś, dda93, się zgadzam. Najczęściej długaśna tęsknota po kimś i rozpamiętywanie dotyczy starych zranień, które w ten sposób dopominają się uwagi i plasterka. Uleczenia. Różne straty, których doświadczyliśmy. Uwagi rodziców, ich miłości, dzieciństwa, bezpieczeństwa; może te straty były później utrwalane jako rany w kolejnych relacjach.

                    W tym podkaście jest też mowa o tym traktowaniu innych jak tokeny naszych fantazji, a nie wchodzenie w autentyczne relacje. Też zauważyłam, że mam taką tendencję: nawet kiedyś w bardzo bliskiej relacji usłyszałam bardzo wyraźną granicę: Nie idealizuj mnie! To było bardzo mocne i dało mi duży wgląd. Generalnie chodzi o kontrolę i poczucie bezpieczeństwa. Relację w głowie można kontrolować. Jest ona bezpieczna, nawet jeśli myślenie o niej jest raniące. Prawdziwa bliskość może zagrażać, ryzykuje się, wchodząc w bliską relację.

                    Może więc chodzić o to, żeby się ochronić w coś fantazmatycznego (wyobrażona relacja, do której tęsknię i w której przeżywaniu po raz kolejny troszkę, jak napisał dda93, się lubuję) przed realnym niebezpieczeństwem prawdziwej relacji. Ja tak miałam na pewno. Trwało to wiele lat.
                    Oczywiście, prawdziwe relacje zwykle nie są tak niebezpieczne jak w naszych głowach. Zwłaszcza jeżeli ogarnia się granice i mówienie wprost. Ale to długa droga – z głowy do tu i teraz. Uwzględniania prawdziwego drugiej osoby (a nie na zasadzie fantazmatu, kobiety w czerwonej sukni z Matriksa, uwielbionego ideału, który zranił albo zniknął, ale był spełnieniem wszystkich naszych potrzeb i fantazji). Według mnie to jest wysiłek warty podjęcia.

                    W podkaście wartościowe jest to, że Heide mówi dokładnie, co należy zrobić, żeby z tego wyjść. Konsekwetnie skupiać się na tu i teraz w relacji, swoim ciele i odczuciach z niego, i relacjonowaniu tego drugiej osobie w konkretny, nieobwiniający sposób. Wskazuje też, po co. Bo tam kryje się wartość. Przynajmniej dla mnie.

                    Terapia behawioralna zalicza też limerence do rodzaju ruminacji, myślenia bliskiego kompulsji. Stąd radzimy sobie z tym, dochodząc do przekonań wyższego rzędu (np. jestem bezwartościowa, jeśli ktoś fajny się mną nie zainteresuje etc.) i pracując z nimi. Dla mnie najistotniejszym wskazaniem jest danie sobie maksymalnie dużo współczucia i miłości. Jeśli cierpisz, trzeba mądrze to opatrzyć.
                    Chcesz napisać więcej, jak to przeżywasz? I jak masz w obecnych relacjach? Na pewno mi pomogło rozkminienie tego i przeżycie w bliskich relacjach (terapeutycznej, małżeńskiej, przyjacielskiej), ale też wyrażenie tego tutaj, na tym forum.

                    Przesyłam dobre myśli, Szarotko!

                    kurianna
                    Uczestnik
                      Liczba postów: 109
                      w odpowiedzi na: Brak drugiej osoby #487523

                      Cześć, Szarotka!

                      Współczuję bólu po utracie bliskiej osoby. Słychać, że nadal to bardzo przeżywasz.

                      Gdy przeczytałam Twój wpis, przypomniała mi się strata pierwszego chłopaka. Bardzo to przeżywałam, to była pierwsza miłość, zerwanie było nagłe i niespodziewane, bardzo bolesne. Podobnie jak Krzysia, wyrzuciłam wszystkie przedmioty, nie utrzymywałam kontaktu, straciłam też wspólnych znajomych. A jednak przez wiele lat tęskniłam i śniłam o tym człowieku, budząc się nadal zakochana, nawet w późniejszym związku. I mimo że relacja miała więcej cieni niż blasków.

                      Pomogła mi dopiero terapia (choć nie wygasiła uczuć, ale pozwoliła je wyrazić, zniuansować i przeżyć do końca). Ważne było w niej przepracowanie relacji z rodzicami – jeśli tu są niedokończone tematy, to to bardzo wpływa później na relacje romantyczne, zwłaszcza na taką nieugaszoną tęsknotę. Współczuję, bo wiem, jak mocno dała mi się ona we znaki.

                      Ostatnio słucham sporo o stylach przywiązania. I tu mi się też odsłoniło, że jako osoba o niespokojnym stylu przywiązania też tak przeżywam relacje – mocno, dążąc do bliskości, przeżywając je intensywnie w wyobraźni, tęskniąc, rozmyślając godzinami etc. Zwłaszcza odkrywcze było dla mnie poznanie terminu słowa „limerence” – rodzaj uzależnienia od przeżywania relacji w głowie raczej niż w rzeczywistości. Bardzo bliski mi temat. Jeśli słuchasz po angielsku i temat Cię interesuje, mogę polecić podcast, gdzie wskazują, jak sobie z tym radzić.

                      Jeśli utracona relacja była po prostu częścią życia (tak jak w tym wzruszającym klipie Pink, który dzięki Tobie poznałam, dzięki) – tym bardziej współczuję. Wtedy pomaga mi perspektywa buddyjska, pogodzenie się z cierpieniem w taki „tu i teraz” sposób, żeby go nie zwiększać dodatkowo i się nie ranić bardziej. Akceptacja, tego, że to część życia. I że boli, bo było wartościowe.

                      Pozdrawiam, życząc dużo samowspółczucia i łagodności dla siebie w tej żałobie po ważnej relacji.

                      • Ta odpowiedź została zmodyfikowana temu przez kurianna.
                      kurianna
                      Uczestnik
                        Liczba postów: 109

                        Cześć!

                        Tak naprawdę szukam troszkę zrozumienia, ciepła, zobaczenia we mnie człowieka, który też czuje, choć jest „zaburzony”.

                        To, co piszesz, jest bardzo ludzkie i mocno mnie przejmuje. Współczuciem. Trafnością. Cała opisana przez Ciebie huśtawka „ani tu, ani tam” brzmi bardzo prawdziwie. Po tym, co przeszłaś, ból jest realny i promieniuje na całą teraźniejszość, a nawet przyszłość, tak że nie widać światła. Pewnie bardzo cierpisz. Przesyłam z daleka dobrą, ciepłą myśl – także niedoskonałą, ludzką, może trafiającą obok.

                        Piszesz też: zamykam wątek, światło jest gdzie indziej. Czyli piszesz o świetle też jednak… Życzę Ci serdecznie, żebyś czasem je odnalazła. Choćby w odbiciu szkiełka trzymanego w dłoni. Albo w czymś bliskim Tobie i małej Oliwii, która przetrwała niemożliwe. I ciągle jest. Jest mi to bliskie i budzi czułość.

                        Piszesz, że krzywdzisz innych. Nie wszędzie. Mnie ten wątek dał bardzo dużo. Jestem Ci głęboko wdzięczna. Znalazłam tu relację, którą bardzo sobie cenię i która towarzyszy mi w ciemnych i jasnych chwilach. Jest dużą wartością. To nie byłoby możliwe bez Ciebie, bez Twojej otwartości i gościnności tutaj.

                        Podobnie jak to, że mogłam się sobie przyjrzeć w odpowiedzi na Twoje wpisy. Ratownikowi, który galopuje, nie patrząc na nich i pragnąc się wylać cały, od razu, na ślepo. Poczuciu odrzucenia, które tak łatwo mi było striggerować i które wydawało mi się wszechobecne (wcześniej go nie zauważałam, bo tkwiłam w studni siebie, Ty to tak nazwałaś i było to dla mnie odkrywcze; postawiłam dzięki temu parę własnych kroków). Poczuciu łączności w cierpieniu. Byciu człowiekiem. Matką, kobietą, żoną z całą paletą sztywnych mechanizmów. Która wyszła z piekła, ale piekło zabrała ze sobą. I uczy się z nim spacerować w codzienności.

                        Kiedyś bym protestowała: nie zamykaj! A teraz myślę: ile można się nauczyć z domknięcia czegoś, z pożegnania… Może to Ci doda siły i nadziei? Ten akt?

                        Będzie mi miło, jeśli się odniesiesz, ale nie oczekuję tego. Życzę Ci światła, które przebija studnię. I ukojenia. Z wdzięcznością – kurianna.

                         

                      Przeglądasz 10 wpisów - od 1 do 10 (z 109)