Odpowiedzi forum utworzone

Przeglądasz 9 wpisów - od 1 do 9 (z 9)
  • Autor
    Wpisy
  • Xlibertas
    Uczestnik
      Liczba postów: 10

      Tak się trochę miotam ostatnio. Z jednej strony uświadomiłam sobie, że na wiele rzeczy patrzę zbyt 0-1kowo i przez pryzmat problemu z własnym ojcem, więc staram się nie nakładać na zachowania męża tych samych filtrów. A  z drugiej strony czytając niektóre wpisy, np. aktywny187 ogarnia mnie strach nie do opanowania. Trochę się czuję, jakbym próbowała wypierać to, że dzieje się coś złego. Chyba myślałam, że jak napiszę tego posta, to może wszyscy mi napiszą, że nic mi nie grozi, że tylko mi się wydaje. Przecież chciałam tylko się przestać bać. Żeby ktoś mnie uspokoił. Jeśli mam być szczera, nie jestem w stanie postawić sprawy tak klarownie, że albo się lecz, albo odejdź. Przecież wiem, że odejdzie. Nie uważa, żeby miał jakikolwiek problem. Bo przecież to MÓJ problem. On nie robi nic złego i ma już dosyć tego ciągłego oceniania jego zachowań. To ja jestem nienormalna, że żyję bez jakichkolwiek używek. Na razie nie poszliśmy na terapię , bo bardzo ciężko mi znaleźć jakiś wolny czas, muszę najpierw pokończyć pewne projekty. Ale potrzebuję tego jak nigdy. Czuję się, jak Alicja w krainie czarów. Wpadłam gdzieś, dzieją się dziwne rzeczy, a ja już nie wiem, co jest prawdą, a co mi się śni. Pojechaliśmy na Majówkę ze znajomymi męża. Znajomymi, których nigdy nie poznałam. Taki rodzinny piknik, dużo dzieci. Nie dopytywałam o szczegóły. Nie wiem, jak mogłam myśleć, że ma znajomych, którzy potrafią się bawić z samego faktu, że przebywają razem. Założyłam z góry, że skoro będą dzieci , to będzie zupełnie inaczej. Zaczęliśmy weekend od tego , że siedząc przy kolacji tłumaczyłam dzieciom, co to jest marihuana, bo akurat poruszają w szkole ten temat, a jednocześnie zcierałam ze stołu okruszki chleba i te odrobinę suszu , która się komuś usypała i jednocześnie modląc się w duchu, że dzieci nie zapytają mnie o ten dziwny zapach unoszący się wkoło. Oczywiście nikt nie pali przy dzieciach, ale jak otwierają się drzwi domu to trochę zapachu zaciąga na środka. Oczywiście ja poszłam spać z dziećmi, a mąż siedział do rana i pił. Zupełnie nie tak to sobie wyobrażałam. Siedzę pospinana cała, aż mnie nerwobóle łapią i się zastanawiam, co ja mam z tym wszystkim zrobić i co ja właściwie potrafię z tym zrobić. Patrzę teraz na niego i najzwyczajniej w świecie go nie lubię. Nie lubię, jak ciągle tylko ocenia dzieci i krytykuję i wszystkiego zabrania Okropnie mi w tym mojego ojca przypomina i zupełnie się z takim traktowaniem nie zgadzam. Ale jak poruszam ten temat , to ja nie wychowuję, ja rozpieszczam i odbieram mu autorytet i nie ufam. Oczywiście, że nie ufam, bo jestem świadoma, jak takie przekraczanie dziecięcych granic się kończy. Nie lubię, bo uważam za hipokrytę. Kiedy wrzuciłam na FB artykuł o tym, jak zwiększa się liczba depresji u dzieci i nastolatków i ma to związek z uzależnieniami od smartfonów i komputerów i że my dajemy zły przykład dzieciom, bo sami źle ich używamy. On lajkuje artykuł i sam nie potrafi przyznać ,że na 24 godz z min 10 spędza przed komputerem i trzeba go ciągle upominać, żeby nie siadał do stołu z telefonem. Nie lubię, kiedy nie mogę po prostu powiedzieć, że się boję, bo nie tak sobie wyobrażałam ten wyjazd , a przecież jak tylko się odezwę , to już psuje mu dobrą zabawę… Teraz bym chciała po prostu go zostawić. Ale nie umiem. Myślę , może mam zły dzień. Może mi przejdzie . Na pewno mi przejdzie. Boże, niech mi przejdzie.

      Xlibertas
      Uczestnik
        Liczba postów: 10

        Uświadomiłam sobie dziś, że patrzę na swojego męża zupełnie jak przez kalkę mojego ojca. Każde zachowanie, w którym mam poczucie, że on traci kontrolę, zmusza mnie do przejęcia całkowitej kontroli nad tym, co się dzieje w domu. On staje się w moich oczach ojcem-alkoholikiem, a ja staję się ponownie dzieckiem, które poprzez kontrolę próbuje naprawić sytuację, zapanować nad chaosem. Całe lata myślałam, że wszyscy w domu są od czegoś uzależnieni, tylko nie ja. Że jako jedyna zachowuję się racjonalnie, rozsądnie i dźwigam na barkach całą resztę. To dawało mi poczucie, że to nie ma na mnie żadnego wpływu, że jestem jakby poza tym. Dziś każda sytuacja, w której mąż wypije na tyle, że już widzę jego zamglone oczy i ten specyficzny humor stawia mnie z powrotem w tej dziecięcej roli. Moje bezpieczeństwo jest zagrożone. Muszę bronić siebie i innych. Dlatego tak ciężko było mi określić granicę, po przekroczeniu której ja zaczynam czuć się źle. Tę granicę wyznacza moment, w którym mój mąż pod wpływem alkoholu przestaje być mężem, a staje się w moich oczach ojcem. I to dosłownie! Podobnie się uśmiecha, podobnie żartuje, podobnie się rusza, podobnie nawet się usprawiedliwia i tłumaczy. Rany! Jak ja nie mogłam tego znieść i nie wiedziałam dlaczego! W jednym momencie z przystojnego mężczyzny staję się człowiekiem, na którego nie jestem w stanie patrzeć. I tak ciężko oddać mu odpowiedzialność za rzeczy, które robi. Bo przecież tyle razy zawiódł (nie mąż, a ojciec). Mogę mieć pewność tylko do siebie, do tego co ja bym zrobiła. Dlatego próbuję przejąć kontrolę. Bo potrafię. Jestem doskonała w kontrolowaniu siebie, mistrzyni ascetyzmu, mistrzyni znoszenia wszystkiego, co najgorsze, mistrzyni odbierania sobie, czego tylko zapragnę, mistrzyni ogarniania kryzysowych sytuacji. Mam wrażenie, że większość mojego życia to kryzysowe sytuacje. Czuję się jak w domu. Chociaż to wyrażenie wcale nie kojarzy mi się dobrze.

        Cisnę siebie, cisnę innych, tworzę napięcie. A kiedy mąż próbuje podzielić się ze mną swoimi trudnymi emocjami, nie jestem ich w stanie ich przyjąć. Przejmuję wszystko do wnętrza. A że mnie to często przytłacza (ostatnio do mnie dociera, że to ja nie umiem być wsparciem), to zamykam się w sobie odruchowo, żeby się chronić. Postawa obronna i jakaś taka niechęć w oczach, bo przecież właśnie zrobił mi coś złego, odstrasza go na trochę przed kolejnym otwarciem się. To pójdzie się napić i pograć. Tak przynajmniej nikogo nie zrani. Z resztą nikt go i tak nigdy nie słuchał, od dziecka tak było. Ojciec (też alkoholik) go zostawił, bo czuł, że to czas na karierę, a nie wychowywanie dziecka. Matka obwiniała go, że to przez niego została sama. To jest przyzwyczajony, że ze wszystkim musi sobie radzić sam. I błędne koło się zamyka.

        W relacji, w kryzysowych momentach nie traktuję go na równi, a zwykle jak kogoś, kto mi zagraża. Nie spodziewałam się wcześniej, że tak bardzo jest mi trudno zaufać, otworzyć się i nie obstawiać barykadami z każdej strony na wypadek ataku.

        I owszem, mam prawo czuć niepokój, bo obiektywnie patrząc nikomu nie wyszło na dobre uciekanie przed nieprzepracowanymi tematami w używki. Ale rzeczywiście jedyne, co mogę zrobić, to mówić jak się z tym czuję, ale odpowiedzialność za to, co on zrobi, spoczywa na nim, nie na mnie. I musimy stać się bardziej dorośli, przestać lawirować pomiędzy byciem dzieckiem a rodzicem. Postanowiliśmy pójść na terapię, więc mam nadzieję, że będzie tylko lepiej.

        Bardzo Wam wszystkim dziękuję za to, że podzieliliście się ze mną swoim punktem widzenia. To wiele dla mnie znaczy i dało mi do myślenia.

        Xlibertas
        Uczestnik
          Liczba postów: 10

          Ten nick jest ze mną od 20 lat, kiedy to spotkałam na swojej drodze pewno księdza (stąd x-ks), którego nazwisko można wten sposób przełożyć na łacinę.

          Kościoł i ludzie z nim związani byli moją ostoją w tamtym czasie. Był świat w którym byłam szczęśliwa (wspólnoty przykościelne) i dom. Zaraz po osiągnięciu pełnoletności ten świat runał w gruzach, ponieważ postanowiłam większość swoich wartości poświęcić, żeby zbliżyć się do brata i pomóc mu wyjść z uzależnienia od narkotyków. Do tej pory nie mieliśmy wspólnego języka, byliśmy z kompletnie dwóch różnych środowisk. Ja najlepsza uczennica w szkole, a on ledwo skończył podstawówkę. Ja wieczorami się modliłam i uczyłam, on włóczył się z kolegami, kradł i ćpał. Zostawiłam kościół, naukę też na moment ( najgorszy z możliwych, bo przed maturą) i myślałam, że wtedy mi zaufa i będzie mógł mieć we mnie oparcie. Nie pytajcie… Cóż to był za głupi pomysł. Poszłam do Monaru popytać o to i owo, np. jak żyć z osobą uzależnioną od narkotyków. I tam pewien terapeuta wyłapał, że to ja potrzebuję pomocy. Pod pretekstem, że pomoże mi z bratem, tak naprawdę pracował ze mną. Dzięki niemu zdałam maturę i poszłam na studia. Ale do kościoła więcej nie wróciłam. Taka była cena mojego ogromnego współuzależnienia.

           

          Nie mam poczucia braku równowagi w naszym związku, jeśli chodzi o zaspokajanie potrzeb.

          Z resztą temat potrzeb to dość nowa sytuacja. Jeszcze kilka lat temu tkwiłam w związku, w którym chyba jedyną i niedoścignioną potrzebą, jaką byłam w stanie sprecyzować, był spokój. Po prostu mieć spokój. Nie miałam koleżanek, zostałam na lata odizolowana od większości ludzi, których znałam. Powoli, ale skutecznie. Najlepszą rozrywką było siedzenie z dziećmi na placu zabaw albo oglądanie seriali. Teraz moje życie toczy się głównie wokół pracy, wychowywania dzieci, budowania relacji z mężem. I jeśli jeszcze zostanie jakiś czas, to mogę wykorzystać go na to, czego potrzebuję w danej chwili. Ostatnio np. próbuję odnowić utracone przed laty znajomości. Za to mąż większość czasu spędza w domu (home office od 3 lat), przywozi i odwozi dzieci, gotuje. Kiedyś trenował sztuki walki, ale od 2 lat co wróci na treningi, to po 2 tygodniach łapie kontuzję, która go wyłącza na miesiące. Chodzi sfrustrowany, bo czuje się zamknięty w domu, jak w klatce. Spędza tak dużo czasu na ogarnianiu obowiązków związanych z dziećmi, że jak już wracam do domu, to potrzebuje się od tego odciąć i robić tylko to, na co ma ochotę, a nie to co musi robić. W dodatku pracuję więcej niż on, często nie ma mnie w domu. Jeśli chce gdzieś wyjść, to zwykle nie może wtedy, kiedy ma ochotę, a jedynie wtedy kiedy nasz rodzinny kalendarz (czyli w zasadzie moja praca) mu na to pozwala. Jak wziąć pod uwagę, że ustaliliśmy wspólnie, że jedyny czas na nas to wieczór, jak dzieci pójdą spać i wtedy nie będzie grał, to może grać popołudniami, kiedy ja wracam i mogę się zająć dziećmi. Pewnie dlatego, ja mam poczucie, że gra „ciągle”.

          Na początku nie mogłam znieść, że zamyka się w pokoju i gra. Był kilka metrów dalej, a ja czułam się opuszczona i w sumie przerażona. Jakby miał nigdy nie wrócić z tego pokoju. Miałam potrzebę, żeby był ciągle obok, w innym wypadku nie czułam się bezpiecznie. Nie byłam w stanie zasnąć, jak nie było go obok mnie. A był przyzwyczajony, że chodził późno spać, więc męczył się obok mnie, bo nie mógł zasnąć Już to przepracowałam na szczęście.

          Ale kiedy czasem się pokłócimy i on idzie do pokoju i gra, śmiejąc się i żartując z kolegami, a ja przeżywam i zastanawiam się, dlaczego to się stało, dlaczego tak się czuję, o co tak naprawdę chodzi w danej sytuacji, mam poczucie, że to niesprawiedliwe. Bo ja właśnie przeżywam przykre emocje i próbuję wyciągnąć jakieś wnioski, on po prostu ucieka przed emocjami, zupełnie się odcina. Ale on potrzebuje czasu, żeby ochłonąć, po jakimś czasie jest w stanie rozmawiać.

          Na koniec o terapii. Pisałam w pierwszym wątku, że nigdy nie zdawałam sobie, że mogę być DDA, bo przez 5 lat terapii nikt mi o tym nie powiedział, a ja tego jakoś kompletnie nie czułam. Terapeuci raczej skłaniali się ku temu, że przyczyną moich problemów była relacja z moją mamą. Wyparłam temat ojca i nie chciałam za bardzo się nad tym rozwodzić, a nikt nie naciskał. Nie poszłam w zasadzie na terapię dla siebie, tylko dla dzieci. Czułam, że sięgam dna, cierpię nieskończone duchowe katusze i nie dam rady przeżyć już kolejnych dni. Nie chciałam, żeby moje dzieci kiedyś przeżywały coś podobnego. Wiedziałam, że muszę być dla nich silniejsza i przestać się bać. Ale temat autoagresji też jest mi znany. Miewam nadal takie odruchy. W psychoterapii pewnie również.

          Raczej w tym sensie, żeby kiedy coś mi nie wyjdzie, móc stać się swoim największym krytykantem. Ale to też powoli zmieniam.

          Xlibertas
          Uczestnik
            Liczba postów: 10

            Kiedy tylko osiągnę jakiś pułap w rozwoju osobistym, wciąż wyłapuję kolejne niedoskonałości i okazuje się, że praca nad sobą to niekończący się proces. To oczywiste, nikt nie jest doskonały i w każdym znajdzie się temat do poprawy. Z tym, że zwykle nie zdążę się nacieszyć tym, że coś już osiągnęłam, bo muszę biec dalej. Wydawałoby się, że w takim tempie to już jestem niemal oświecona, a prawda jest taka, że mam poczucie, że pomimo ogromu pracy wciąż więcej przede mną niż za mną. Ten perfekcjonizm, jeśli tak to mogę nazwać, to jest właśnie to ciągłe uczucie, że mam jeszcze tyle do zrobienia, tyle do przepracowania. Nie robię tego tylko dla siebie, a po to, żeby wszystkim nam w rodzinie żyło się lepiej. Bo przecież im lepiej będę radzić sobie ze swoimi emocjami, im mniej będę obciążać nimi otoczenie i bardziej świadomie będę mówić o swoich potrzebach, a także reagować na sytuacje takimi, jakie są, a nie przez pryzmat swoich doświadczeń, tym lepiej dla nas wszystkich. Czasami ciężko mi zaakceptować to, że mąż żyje i rozwija się we własnym tempie, co tworzy niepotrzebne napięcia. Co do jego cheat days, to nie jest tak, że po prostu pozwala sobie robić rzeczy, których zazwyczaj nie robi, ale że ma potrzebę nie kontrolowania tego, co robi, nie myślenia o konsekwencjach. Nie będzie wtedy liczył, ile wypił, ani ile wydał na narkotyki (to droga rozrywka). Oczywiście ja mu to wszystko policzę i już teraz nie może tak zupełnie wychillować, bo wie, że „oko Saurona” patrzy i widzi wszystko i to go strasznie złości, bo odbiera przyjemność. Ale nie jestem w stanie udawać, że nie myślę i nie czuję, że to co robi jest złe. A może właśnie powinnam? Po prostu odpuścić, obserwować z boku i zobaczyć, jak on sam się tym zajmie i co z tym zrobić.

            Xlibertas
            Uczestnik
              Liczba postów: 10

              Po pierwsze, bardzo dziękuję Ci za ten wpis. Po drugie, jeśli mam być szczera, to jego picie zdecydowanie bardziej wpływa na mnie niż na całą rodzinę. On wypełnia wszystkie swoje obowiązki. Niekiedy zaniedbuje pracę, bo odsypia zarwane noce. Raz się zdarzyło, że wrócił kompletnie pijany nad ranem, kiedy wiedział, że ma zostać z dziećmi, a ja muszę wyjść do pracy. Więcej się to nie powtórzyło. Owszem, denerwuje mnie to bardzo, że młodszy syn w sklepie często wpada na pomysł, żeby kupić mężowi piwo, bo przecież „lubi, to się ucieszy”. Wtedy myślę sobie, że nie tylko ja widzę ten problem, ale i dzieci kojarzą męża z piciem piwa i graniem. Jeśli już coś realnie wpływa na nasze życie to rzeczywiste uzależnienie od gier. Bo dzieciaki jak coś się dzieje złego, boją się nawet wejść do pokoju i powiedzieć, bo przecież nie można przeszkadzać. Cała reszta to tylko moje obawy o przyszłość. Czy zdążę zareagować w porę, czy sobie z tym poradzę, czy w ogóle da się z tym cokolwiek zrobić, jak już będę wiedzieć, że to realny problem. Wiem, że zadręczam się czymś na co chyba nie mam zbyt realnego wpływu. To co robię tu i teraz, to oczywiście zaznaczam, kiedy coś mnie niepokoi, ale to tylko napędza machinę, bo wywołuję napięcie, które trzeba przecież jakoś odreagować . I takie błędne koło się tworzy. Dziękuję za pomysł wspólnej terapii. Byłam do niej wcześniej sceptycznie nastawiona. Uważałam, że każde z nas musi poradzić sobie na swoich indywidualnych terapiach.

              Xlibertas
              Uczestnik
                Liczba postów: 10

                Zgadzam się z Tobą. Jestem od 5 lat w terapii, ale jestem świadoma całego ogromnu pracy, który jeszcze przede mną. Jestem typem perfekcjonisty i ciągle muszę przeć do przodu, ciągle poprawiać, pracować nad sobą. Niestety od innych oczekuję tego samego. Walczę z tym, żeby nie musieć wszystkiego kontrolować, ale wciąż nie mogę zrozumieć męża, który ma zupełnie na odwrót. Jak twierdzi, potrzebuje takich cheat days, gdzie puszcza kontrolę i pozwala sobie robić to, na co ma ochotę, przymykając oko na konsekwencje. Na pewno byłabym spokojniejsza, gdyby nie pił alkoholu zupełnie. Ale nie oczekuję, że nie będzie pił wcale, tylko że przestanie przekraczać granice, co zupełnie odbiera mi poczucie bezpieczeństwa. To są oczywiście moje granice. Jak wypije dwa piwa raz na tydzień nic się nie dzieje, ale wypicie całej butelki whisky w jeden dzień i to chowając ją u siebie w gabinecie już sprawia, że czuję się źle. Czy jakby zupełnie przestał pić nie znajdę nagle innego powodu, żeby się „czepiać” , kontrolować i dalej cisnąć do pracy nad sobą … Obawiam się, że jest to możliwe i jest to pole do … Tak … Pracy nad sobą. On nie przestanie pić, bo całe dzieciństwo go ograniczano i jest nauczony walczyć o swoje. A uważa, że nie on ma problem, a ja, bo mu nie ufam i wyolbrzymiam. Jasne, że mu w pełni nie ufam. Jak mam być szczera , zaledwie 2 miesiące temu dotarło do mnie, że tak naprawdę nie ufam nikomu… Zupełnie nikomu. Pewnie dobraliśmy się niefortunnie, ale pewnie to nas do siebie przyciągnęło. Problemy, które każdy z nas musi przepracować i będziemy drażnić siebie, póki tego nie zrobimy. Wchodząc w ten związek po poprzednim nie miałam pojęcia kim jestem, jaka jestem i że w ogóle mam jakieś potrzeby. Biorąc pod uwagę, jak dużo udało mi się odzyskać z samej siebie, uważam ten związek za najlepszą rzecz, jaka mnie spotkała do tej pory. Jednak wciąż obawiam się, żeby nie stać się moją mamą, która trwa do dziś przy ojcu jako kompletnie współuzależniona osoba , usprawiedliwiająca go i już chyba zupełnie żyjąca w świecie złudzeń, a nie rzeczywistości. Ja radzę sobie z wieloma trudnościami przez racjonalizację , stąd powstał mój pomysł , że może powinnam bardziej zgłębić  temat alkoholizmu z książek, żeby wiedzieć, co powinno wzbudzać mój niepokój.  Wciąż mam problem, żeby ufać sobie i swoim przeczuciom

                Xlibertas
                Uczestnik
                  Liczba postów: 10

                  No i właśnie z tym mam problem, bo nie jestem w stanie tego ustalić. Nie mam ani doświadczenia, ani wykształcenia w tym kierunku. Rzekomo psychoterapeuci powiedzieli, że nie wymaga terapii, ale ja tego nie słyszałam, to jego wersja. Z nim nie da się o tym na spokojnie rozmawiać. Wypiera całkowicie , że mógłby mieć jakikolwiek problem z alkoholem czy narkotykami. A ja żyję przecież ascetycznie, to nie jestem w stanie tego zrozumieć, że on po prostu się dobrze bawi i ma nad tym kontrolę. A przecież wszyscy jego znajomi tak funkcjonują i jakoś nie mają w domu tego problemu, co on ze mną. No tak .. tylko że wśród jego znajomych zarówno kobiety jak i mężczyźni w związkach biorą narkotyki i piją alkohol na każdym spotkaniu, więc nikt tam mam wrażenie nie ma trzeźwego spojrzenia.  W każdym razie każda rozmowa, w której ja mówię , jak się z tym czuję , kończy się tym, że ja go atakuję i ograniczam

                  Xlibertas
                  Uczestnik
                    Liczba postów: 10

                    Był taki okres, że na pół roku przestał, żeby mi udowodnić, że potrafi.. Ale jak wrócił do picia alkoholu, to już nie ma mowy o tym, żeby przestał, bo to jest przecież „dla ludzi”. I szczerze mówiąc to raczej ja jestem ta zła i ze mną nie da się rozmawiać , bo ja nie piję alkoholu , a on nie zna nikogo, kto nie pije poza mną. Więc czasami mam wrażenie , że on myśli, że to ze mną jest coś nie tak i w związku z tym nie mam prawa oczekiwać od niego, że on nie będzie pił , bo przecież on nie jest alkoholikiem. Każdy pije .. to dlaczego on ma nie pić.

                    Xlibertas
                    Uczestnik
                      Liczba postów: 10

                      Hej:)

                      Ja Ci tylko powiem, że to nie musi trwać wiecznie. Jeszcze kilka lat temu byłam w emocjonalnie  podobnym punkcie co Ty. Bałam się niemal swojego cienia. Kiedy ktoś racjonalnie próbował mnie pocieszać, tłumacząc że nic mi przecież nie grozi, to znajdowałam 100 argumentów od ręki, że przecież coś jednak mi grozi. Ciągle uczucie niepokoju i nawet nie wiesz, czego konkretnie się boisz. Zmierzyłam się ze swoim strachem i nie powiem, że zniknął całkiem , ale jest o wiele mniejszy i przyjemniej się żyje. Już przytyłam i nie chudnę. Też brałam leki, chociaż bardzo się bałam . Kiedy zrobiło się lepiej  i nie musiałam ich brać , zupełnie bez problemu udało się je odstawić. Pamiętaj , każdy dziej w takim napięciu jest dla Ciebie ogromną szkodą, niszczy Twoje ciało i psychikę. Jesteś dzielna, zniosłaś tyle, że mało kto by to zniósł, ale teraz ciało Ci mówi, że już ma dość, że więcej nie udźwignie tego napięcia. Branie leków nie świadczy o tym, że jesteśmy słabi. Są po to, żeby ratować nasze zdrowie i dać nam czas na regenerację, żeby zebrać siły do dalszej walki o lepsze jutro. Zobaczysz , wszystko będzie dobrze. Całe życie troszczyłaś się o tatę , teraz zatroszcz się o siebie.

                       

                    Przeglądasz 9 wpisów - od 1 do 9 (z 9)