Witamy Fora Rozmowy DDA/DDD Wspomnienia…

Przeglądasz 10 wpisów - od 11 do 20 (z 20)
  • Autor
    Wpisy
  • Ingrata88
    Uczestnik
      Liczba postów: 6

      Dewotka i dorobkiewicz? Dlaczego?

      Ingrata88
      Uczestnik
        Liczba postów: 6

        Masz rację. Też staram się przypomnieć sobie pozytywne rzeczy.

        Chciałabym się też nauczyć (wyciągnąć lekcję) z nałogu rodziców i z jego rezultatów. Narazie nie umiem znaleźć pozytywów dla mojej mamy, która spała pijana w pokoju i nie reagowała na złe, agresywne zachowanie taty. Dlaczego pozwalała na to wszystko? Dlaczego zaczęła pić? Dlaczego nie było Jej przy mnie kiedy dorastałam i potrzebowałam porad żeby stać się kobietą itd…

        dda93
        Uczestnik
          Liczba postów: 630

          Pojawił się tutaj temat wybaczania. Myślę, że bardzo dużo złego wielu ludziom mogła zrobić ta dominująca u nas cierpiętnicza definicja „wybaczania” jako prezentu dla oprawcy. Podejście typu „im bardziej cię ktoś gnoi, tym bardziej go kochaj” nawiązuje do mechanizmów współuzależnienia i mentalności niewolniczej. Z kolei definicja lansowana przez buddyzm wydaje się zbyt „odleciana” od codzienności i przez to niestrawna dla zwykłego człowieka.

          Choć obie one na pewno zakotwiczone są w wyższych rozważaniach teologicznych i egzystencjonalnych typu „wszyscy jesteśmy liśćmi tego samego drzewa” i jest w tym jakaś głębsza racja, ale…

          Moim zdaniem wybaczanie pokazywane w taki sposób jest wypaczane, gdyż tak naprawdę jest ono aktem głęboko egoistycznym (w sensie pozytywnym).

          Jeśli ktoś mnie uraził, ciągle muszę pamiętać, by się przy nim pilnować, by mu nie ufać, by się zachowywać inaczej, by go traktować z dystansem, by się zemścić gdy będzie okazja. Wszystko to zrzuca ogromny ciężar psychiczny na mnie – nie na barki oprawcy (który często sam siebie nie rozumie). Więc komu to robi szkodę?

          Wybaczając uwalniam się od tego ciężaru. Od konieczności rozpamiętywania. Od strachu i przymusu dużej modyfikacji swoich zachowań, gdy ten ktoś jest obok.

          Wybaczając odbieram oprawcy tę władzę nade mną, moim życiem i postępowaniem, która bezprawnie nabył, krzywdząc mnie fizycznie, emocjonalnie, duchowo czy intelektualnie. Przestaję być zależny od niego.

          Wybaczając – o którym to fajce oprawca nie musi, a może nawet nie powinien wiedzieć – pozbawiam się rany i daję sobie czystą kartę. Owszem, będę korzystał z tych doświadczeń, ale też będę żył tak, jakby nigdy nic takiego się nie wydarzyło.

          Wybaczanie w tym sensie nie jest aktem włażenia w tyłek oprawcy, lecz chęcią głębokiego zadbania o siebie.

          Jakubku, w tym co mówi Koleżanka widzę sporo racji. Taka sytuacja:

          Mam do autobusu 2 km. Mogę ten dystans przejść na piechotę. Może jest już późno i się odrobinę zmęczę. Może mocno wieje lub pada, jest upał, mróz, albo droga jest pełna kałuż.

          W tym samym czasie jedzie do szosy mój ojciec. Wygodnie, bo autem. Może mnie podwiezie nawet kawałek dalej. Ale pewne jest, że będzie zdenerwowany, bo zaspał i będzie trzeba słuchać jego bluzgów i po raz setny nerwowej tyrady, jak głupią i beznadziejną jest matka.

          Co wybierasz w tej sytuacji? Trudności, ale dobrostan emocjonalny? Czy wygodę i szybkość jazdy autem, ale w toksycznej oprawie?

          Ja wybierałem zwykle pójście pieszo.

          Teraz płacę pieniądze obcym ludziom za wynajem, zamiast kisić się z matką i bratem dwie ulice dalej – choć mają dwa pokoje wolne. Nie warto… Nie chcę gasić i zapalać światła wedle narzuconych przez nią bzdurnych zasad. Nie móc przyjmować gości, lub nie spać w nocy i spać w dzień, gdy jest taka potrzeba. Mieć na twarzy minę taką czy owaką, gdy ktoś tego zażąda. Jeść coś, co mi szkodzi, żeby nie zawieść czyichś oczekiwań. Chcę być sobą. A reszta jakoś z czasem się ułoży.

          Ty być może w takiej sytuacji wybrałeś to auto… Ale to jest Twoje auto i to Ty możesz ojca z tego auta wysadzić.

          Ingrata88
          Uczestnik
            Liczba postów: 6

            Jesteś przewrażliwiony, bardzo uważny jesli chodzi o rózne odgłosy i obecnośc innych osób. Ja mam tak samo: rozpoznaję moich sąsiadów po dźwięku ich drzwi kiedy wchodzą do mieszkania. Kiedy krzyczą przez telefon albo rozmawiają między sobą to ja podsłuchuję czy czasem nie mówią o mnie…

            Też mam problemy z przebaczeniem, bo jeśli powiem, że rodzice w domu mieli tak samo (bardziej tata niż mama) to tak jakbym chciała ich usprawidliwiać a nie ma żadnego argumentu na ich obronę. Chciałabym żeby zostali poniesieni do odpowiedzialności za to co zrobili.

            dda93
            Uczestnik
              Liczba postów: 630

              Ingrata88, może się nie zrozumieliśmy. Nie miałem tu na myśli nikogo ani niczego konkretnego. Chodziło mi o takie etykiety, które nadawali ludziom moi rodzice.

              Teraz, gdy o tym pomyślę, mam czasem wrażenie, że świat wyobrażeń moich rodziców o życiu to był świat księżniczek, smoków i rycerzy. Totalnie jak kuźwa z jakiejś potłuczonej wersji bajki. Ale jak mieli podejść do świata 20-latkowie w latach ’70 bez matury, jedno DDA i DDD, drugie pijące i z „zimnego chowu”, na których nagle spadł ciężar podwójnego rodzicielstwa.

              Dorobkiewicz (bo ciągle pracuje, zamiast pójść się napić), pijak (bo leży w rowie zasikany zamiast pić jak wszyscy), plotkara, stara panna, stary kawaler, tercjanka, inteligentna babka (bo ma okulary i nie trzepie ozorem bez ustanku), doktor, złodziej, cwaniak, pierdoła – cały wachlarz ocen różnych typów ludzkich, dzielących świat na MY (z dysfunkcjami, lecz dobrzy) i ten świat za żelazną kurtyną, pełen zła – ONI.

              dda93
              Uczestnik
                Liczba postów: 630

                Ingrata88, czasem mam wrażenie, że wychowani zostaliśmy przez jakichś mentalnie otępiałych, krwiożerczych i brutalnych troglodytów. I pewnie nie jesteśmy osamotnieni w takich doświadczeniach.

                Ale ci „mentalnie otępiali, krwiożerczy i brutalni troglodyci” czasem dziś są już idealnymi dziadkami dla naszych dzieci, czy dzieci brata i siostry. Albo osobami, z którymi można normalnie pogawędzić przy kawie i ciastku w niedzielę. Tamtych ludzi czasem już nie ma. Czasem nie żyją.

                Może więc pora w końcu odpuścić. Zaakceptować tę zmianę. I przyjąć do wiadomości, że – od teraz – zdrowienie ze śladów DDA/DDD jest wyłącznie NASZYM zadaniem, a nie ich…

                Jakubek
                Uczestnik
                  Liczba postów: 931

                  Ja się zgodzę, ze wybaczanie dzieje się w nas „w środku”. Nie trzeba z tym do nikogo chodzić i gromko ogłaszać: Oto! wybaczam ci! To głęboko wewnętrzny, cichy akt.

                  Któryż jednak z DDA nie rozmarzyłby się nad wizją, w której rodzic-oprawca pełznie na czworakach do swego, dorosłego już, dziecka i wznosi błagalnie ręce” Wybacz mi synu! Wybacz mi córko! Jestem złym, egoistycznym człowiekiem. Skrzywdziłem cię. Odebrałem ci szczęśliwe dzieciństwo. Naznaczyłem cię na całe lata bagażem mych okrutnych czynów.  Nie kochałem cię i odebrałem ci umiejętność kochania. Proszę przebacz mi. Wiem, że nie da się tego naprawić. Unieszczęśliwiłem moje własne dziecko. Ukarz mnie. Zabij, jeśli chcesz.

                  Trzeba przejść długa drogę, żeby zrezygnować z takich marzeń. I stawiałbym tu po równo na drogę rozwoju duchowego oraz pracę psychologiczną.

                  Moja osobista sytuacja jest bardzo ciekawa i daje wiele okazji do zmagania się z urazami. Na ojca reaguję z odrazą, lękiem i agresją. Każde jego chrząknięcie, postawa ciała, zachowanie wywołuje we mnie odruch odrzucający. Dokładnie tak samo miałem w dzieciństwie, kiedy to lęk przed nim mieszał się z obrzydzeniem. To naprawdę niesamowite przez ile dziesiątek lat myśli i emocje potrafią przetrwać w mózgu. On nadal czuje się tym podręcznikowym „hipopotamem”, który zajmuje główny pokój w domu i cała rodzina chodzi wokół niego delikatnie na paluszkach, żeby go nie zdenerwować (tak czasami opisuje się w literaturze DDA pozycję alkoholika we współuzależnionej rodzinie). Sęk w tym, że on nie widzi, że jest już tylko cieniem dawnego groźnego zwierza, a rodzina krąży wokół niego na paluszkach jedynie z chorego przyzwyczajenia.

                  Co do postępowania w swojej sytuacji, to oczywiście analizuję wszystkie możliwe opcje. Te sugerowane tu oczywiście też. Myślę, że to zależy od osobistej oceny swej siły. Można nie mieć w ogóle sił, aby pakować się do toksycznego domu. Można jednak czuć się na tyle silnym, że pojawia się chęć, aby się z tym zmierzyć. Na pewno staram się wzrastać w tej lekcji, a nie cofać w zdrowieniu.

                  Ingrata88 taka podejrzliwość, że akurat o Tobie mówią sąsiedzi, zwróciła moją uwagę. Sam kiedyś tak miałem – słysząc śmiech za plecami, myślałem, że to na pewno ze mnie się śmieją. Byłem jednak wtedy w słabej kondycji psychicznej, znerwicowany, przepełniony lękami i smutkiem.

                  Co do ponownego kontaktu z ojcem, to widzę, że zniknęło jedno uczucie, którym kiedyś go obdarzałem. Jako dziecko wstydziłem się go i byłem gotów kłamać i fałszować rzeczywistość, byle tylko ojciec nie został skompromitowany (a wraz z nim reszta rodziny, że żyje obok takiego „zakały”). Dziś widzę, że ten lęk przed ujawnieniem jego problemów i tego że mam takiego ojca minął. Nie wstydzę się go, bo nie czuję się odpowiedzialny za jego nałóg i charakter. Nie czuję też, że jego osoba i nasz wspólna przeszłość jakoś mnie wstydliwie naznacza. Mógłbym pójść do telewizji i w paśmie najwyższej oglądalności szczerze opowiedzieć o sobie i swoim ojcu. I wiem skąd się we mnie wzięła ta zmiana – to efekt chodzenia przez lata na mityngi, na których opowiadałem moje historie przed kilkoma, kilkunastoma, a nawet przed kilkudziesięcioma obcymi ludźmi. Na mityngach doświadczyłem tego, że nawet ta najgorsza i najbardziej wstydliwa (w moim mniemaniu) prawda o mnie, może być przyjęta przez ludzi w atmosferze spokojnego i życzliwego wysłuchania.

                   

                  DDA93 Mnie brakowało Twojego hartu ducha, który nakazywał Ci iść piechotą. Potrafiłem upokarzać się przed ojcem, wypraszając pieniądze, kiedy byłem w potrzebie. Rzucał mi je jak jałmużnę. A ja brałem z radością, czując wstyd i wstręt do siebie.

                  • Ta odpowiedź została zmodyfikowana temu przez Jakubek.
                  dda93
                  Uczestnik
                    Liczba postów: 630

                    Jakubku, no wiesz, każdy z naszych domów był odrobinę inny. W moim „pokoju stołowym” takie hipopotamy były dwa. Jeden pijący, który między okresami względnego spokoju (w których i tak lepiej było go nie zaczepiać) eksplodował w pijaństwie jak super nova, zapijając swe zagubienie i kompleksy. Drugi, ten współuzależniony, był gorszy, gdyż jego jad sączył się po cichutku, lecz nieustannie, i to on domagał się układania na jego cześć hymnów pochwalnych, ciągłych ukłonów i wystawiania go na piedestale.

                    Moi rodzice nie byli bohaterami dzielnicy, mieli kompleksy osób niewykształconych z ubogich rodzin. Za to gdy skończyłem za własne pieniądze studia, przez swój inny sposób postrzegania świata stałem się dla nich (zwłaszcza dla mamy, bo jak może być na świecie ktoś, kto wie więcej od niej) jak to dawniej mawiano „wrogiem klasowym”.

                    Dosyć dużo mnie ta niezależność kosztuje. Czasem wolę jednak nie pchać się w bagno, gdyż cenniejszy od finansowej wygody jest dla mnie spokój ducha, zaufanie Bogu i własnym uczuciom.

                    W kawalerce mojego ojca nie chciałbym mieszkać za darmo – rozbestwił swych patologicznych sąsiadów, pozwalając im praktycznie zamieszkać (czytaj: wstawić wersalkę, palić i głośno się zachowywać) we wspólnym korytarzu.

                    Mógłbym zamieszkać z mamą i bratem, czekając na spadek, wysłuchując jej codziennej litanii plotek i drobiazgowych instrukcji zapalania i gaszenia światła, ale skończyłoby to się dla mnie terapią lub wariatkowem. Kiedyś po tygodniu mego mieszkania tam musieliśmy się rozstać, bo miałem „niewłaściwy wzrok i nieodpowiedni wyraz twarzy”. Nawet umierający tyran wciąż chce pozostać tyranem…

                    Kiedyś miałem taką fantazję, że moja mama umiera i dostaję walizkę pieniędzy po sprzedaży jej mieszkania. Wychodzę z tą walizką w ustronne miejsce i rozpalam z nich ognisko. Na mojej twarzy gości błogi uśmiech. Już nic nie łączy mnie z tą osobą…

                    Teraz jednak wiem, że w życiu to nie takie proste. Nie byłoby fair pozbawiać moje dzieci dorobku wcześniejszych pokoleń – bo nam tak zrobiono – zamieniając dwa nasze rodzinne małe, ale piękne domy na żałosne klitki w mrówkowcach.

                    Dom w sensie duchowym i dom w sensie fizycznym – czasem dwie zupełnie różne bajki, a czasem tak blisko siebie.

                    Jakubek
                    Uczestnik
                      Liczba postów: 931

                      Powroty DDA do domu są trudne. Jest zresztą taka cenna książka dla DDA „Powrót do swego wewnętrznego domu” Johna Bradshawa. Powroty, to długi i trudny proces. Ponad ćwierć wieku żyłem fizycznie poza dysfunkcyjnym domem rodzinnym i wiem już, że była to jednak ułuda wyrwania się z jego psychologicznych objęć. Mój wewnętrzny dom nie był uzdrowiony i woziłem go ze sobą w każde miejsce w kraju i na świecie. Mimo to, jednego jestem pewien: dystans fizyczny jest potrzebny. Pozwala odetchnąć od duszącej rodzinnej atmosfery. Pozwala wyjść poza obszar bezpośredniego zagrożenia, wyłączyć nieustanną czujność, wyciszyć nerwy, obniżyć poziom hormonów stresu, można wreszcie skierować myśli na inne tory (bez obawy, że przez chwilę nieuwagi zaraz rozjedzie mnie walec domowego szaleństwa).

                      Tak więc dystans fizyczne jest ważny. Jednak dystans fizyczne sam nie leczy. Istotne jest to, co robimy, będąc w oddaleniu od rodziny. Niestety, nie mogę o sobie powiedzieć, że wykorzystałem cały ten czas na odbudowanie w sobie wewnętrznego domu i danie schronienia wewnętrznemu dziecku. Długo miotałem się w pogoni za różnymi kompulsywnymi uciechami. Ta pogoń była ucieczką. Gdzieś tam w środku męczyła mnie tęsknota za innym życiem, ale nie umiałem się z nią skontaktować. Dopiero po latach (ponad dwudziestu) przyszedł nowy impuls (poczucie, że sięgnąłem „dna”) i zacząłem po raz kolejny odgrzebywać przeszłość. Coś się otworzyło w mózgownicy. Od tamtego czasu odbieram moje życie jednak jako wspinaczkę w górę. W stronę lepszego. Okoliczności zewnętrzne nawet nie są tak bardzo ważne. Ważniejsze jest to, że mój wewnętrzny dom ma dość solidne fundamenty, wciąż jest w budowie, ale jest już bezpiecznym schronieniem dla mojego wewnętrznego dziecka przed niepogodą. Liczę na to, że w końcu stanie się tak solidny, jak bunkier przeciwatomowy. Wtedy będę czuł się bezpieczny w każdych okolicznościach i przy każdych hipopotamach.

                      Fenixx
                      Uczestnik
                        Liczba postów: 74

                        Do Jakubka

                        Czytam Twoje wpisy od ładnych kilku lat i zmiana jaką poczyniłeś jest naprawdę bardzo duża.

                        Nie ma w nich już takiego rozdygotania, brzmisz w odbiorze zupełnie inaczej.

                        Pewnie, że są chwile kiedy życie nas przytłacza, myślę jednak, że są to swoiste egzaminy z kolejnego poziomu.

                        Trzymam za Ciebie mocno kciuki.

                        Teraz też dasz sobie radę. Nie oczekuję, że odpiszesz 😉

                      Przeglądasz 10 wpisów - od 11 do 20 (z 20)
                      • Musisz być zalogowany aby odpowiedzieć na ten temat.