Miałam wtedy pewnie koło 7 lat. Siedziałam wieczorem przy stole i odrabiałam lekcje. Musiałam coś złego powiedzieć lub krzywo postawić literkę w zeszycie, bo mama się zezłościła i uderzyła mnie pięścią w głowę tak mocno, że spadłam z krzesła. Uderzyłam głową o kant szafy i na moment pociemniało mi w oczach. Mama nie przestawała krzyczeć na mnie, a ja myślałam tylko o tym, dlaczego mnie nie zabiła. Przecież wtedy wszystko byłoby prostsze. Całe dzieciństwo marzyłam o tym, by umrzeć.

Pili oboje. Matka biła mnie i na trzeźwo, i po pijaku. Za wszystko i czym popadnie.

Sześć lat później, gdy z kuchni dochodziły bełkotliwe rozmowy mocno wstawionego towarzystwa i pobrzękiwanie kolejnych flaszek, miałam już dość. Młodszy brat spokojnie spał, a ja się zastanawiałam, czy jest jakieś wyjście z tej sytuacji. Wyjęłam z torebki mamy jej tabletki na uspokojenie i łykałam wszystkie po kolei. Powoli, bo nie było czym popić. Myślałam tylko o tym, że jestem potworem, bo zostawiam brata samego…

Tabletek było za mało, by zejść z tego świata. Skończyło się jedynie na porannym rzyganiu.

Wyparłam to wydarzenie z pamięci na długie lata. Aż do niedawna.

Dwa lata temu psychiatra leczący mnie z depresji zapytał, czy kiedykolwiek miałam myśli lub próby samobójcze. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Bo do tej pory nie wiem, czy był to wybryk smarkuli, czy desperacki krok dziecka, który nie mógł znieść swojego życia?

Tisaja, 38 lat
forticulus@tlen.pl