Jedyna rzecz jaka kojarzy mi się z dzieciństwem to strach, niepewność oraz ciągła wiara w to, że może dzisiaj będzie inaczej, oczywiście nigdy nie było. Moje główne wspomnienia to te dotyczące awantur, bijatyk czy tzw. imprez okolicznościowych porządnie zakrapianych alkoholem, gdzie goście nie potrafiwszy samodzielnie opuścić mieszkania często zalegiwali na kanapie, budząc się dopiero rankiem następnego dnia. Oczywiście rodzice często sami występowali w roli tych gości.

Moje najwcześniejsze wspomnienie i chyba najbardziej traumatyczne dotyczy pewnej nocy, gdzie po kilku godzinnej imprezie u znajomych rodziców nadszedł czas powrotu do domu. Pamiętam jak dziś, była zima, mnóstwo śniegu, strasznie ślisko, późna noc. Dodam, że mieszkaliśmy w średniej wielkości miasteczku więc komunikacja nocna w weekendy nie funkcjonowała, a na taksówki też liczyć nie było można. Mieliśmy do pokonania kilka kilometrów, z jednego osiedla na drugie. O ile sam początek spaceru nie był najgorszy, tak już po kilku, kilkunastu minutach rodzice zaczęli powoli tracić równowagę, zaczęło brakować im sił, upadali, podnosili się, po czym upadali ponownie. Nie zdawali sobie w ogóle sprawy z tego, gdzie się znajdują i w jakim kierunku trzeba iść. Szliśmy dziwnymi skrótami, przez łąki, nieużytki, co jakiś czas przecinając drogę asfaltową. Nie pamiętam, ile ta podroż trwała, natomiast wiem jedno, byłem niesamowicie przerażony, bałem się o zdrowie rodziców oraz młodszej siostry.

Błąkając się po tych terenach, cały czas służąc jako podparcie dla matki, sam straciłem orientację nie wiedząc zupełnie gdzie się znajdujemy. Płaczu swojego nie pamiętam, starałem się natomiast myśleć jasno w nadziei na szczęśliwe zakończenie wieczoru. Kiedy przecinaliśmy kolejną drogę asfaltową, pokonując ją prawie na czworakach, minął nas samochód. Na szczęście panowie obserwując sytuację zza szyb dobrze ją zinterpretowali i postanowili zawrócić. Samochód ten okazał się karetką pogotowia. Zabrali nas z ulicy. Samej jazdy nie pamiętam, odwieźli nas do domu i pewnie grzecznie się pożegnali. Oczywiście nigdzie nie zgłosili faktu, że późną nocą, dwoje kompletnie pijanych ludzi prowadzi 6 letniego chłopca i 3 letnią dziewczynkę w niewiadomym kierunku. Kolejne lata to pasmo podobnych incydentów.

Pili oboje rodzice, chociaż matka zdecydowanie częściej. Nie pamiętam ani jednego dnia, kiedy czułbym pewność, że dzisiaj na pewno wróci do domu trzeźwa. Piła z ludźmi, piła sama, na imprezach, w domu czy w pracy. Piła wszędzie. Każdego dnia musiałem jej pilnować, prosić, wręcz błagać, by nie wychodziła z domu, wiedząc że może wrócić kompletnie zalana lub też przyniesie ze sobą kilka puszek piwa, by w podobny sposób dokończyć dzień przed telewizorem. Siedziałem całymi godzinami pod drzwiami wyjściowymi od mieszkania, pilnowanie ich jak pies było dla mnie zwyczajną czynnością powtarzającą się cyklicznie. Oczywiście nigdy nie udało mi się jej zatrzymać w domu, choć za każdym razem mocno w to wierzyłem, nigdy nie odpuściłem, próbowałem wciąż i wciąż. Próby te równie często kończyły się szarpaniną przy drzwiach, usiłowałem za wszelką cenę powstrzymać ją od wyjścia, bez skutku.

Butelki, puszki można było znaleźć wszędzie. Poupychane po szafkach, pod łóżkiem, za łóżkiem, w łóżku, w kuchni, w sypialni, w każdym z pokoi, wszędzie. Najgorsze były dni, kiedy pili oboje, razem przy stole lub też w osobnych pokojach. Ojciec najczęściej w tzw. pokoju gościnnym, matka w mniejszym.

Kiedy już odpowiednia ilość alkoholu została spożyta, zaczynała się noc pełna wrażeń. Niestety nigdy nie byłem w stanie przewidzieć co się stanie, działy się różne rzeczy.

Matka była osobą bardzo zaczepną, nie zachowywała się jak potulny baranek i często sama prowokowała kłótnie, które oczywiście kończyły się rękoczynami i bijatyką. Wyzwiska, przekleństwa były na porządku dziennym, a raczej nocnym. Okładanie pięściami, wyrywanie włosów, trzaskanie drzwiami (niejednokrotnie szyby w drzwiach się tłukły) miały miejsce za każdym razem. Dzieci jak dzieci, stawaliśmy w obronie matki przez co wielokrotnie i mi się obrywało.

Ojciec zresztą bił mnie bez konkretnego powodu. Kiedy był pijany przeszkadzało mu wszystko, powodem mogła być błahostka. Często chowałem się przed nim w ubikacji, zamykając się od środka. Nie dawał za wygraną i różnymi sposobami próbował się tam dostać. Wpadał w taką wściekłość, że trudno w nim było dostrzec jeszcze ojca.

Pamiętam jak dziś sytuację, kiedy nie potrafiwszy otworzyć zamkniętych drzwi postanowił dostać się do środka w inny sposób. Wybił po prostu szybę (w drzwiach łazienkowych starego typu małe okienku znajdowało się w górnej części drzwi). Zrobił to jednak goła ręką i na nieszczęście (dla niego oczywiście) przeciął sobie żyłę. Interweniowało pogotowie.

Często tez barykadowaliśmy się w pokojach, by nie mógł do nich wejść, byśmy mogli spokojnie doczekać ranka. Wszystko odbywało się w czterech ścianach 60 metrowego mieszkania.

Matka często chodziła z podbitymi oczami ukrywając je za okularami przeciwsłonecznymi. Wielokrotnie zwalniana była z pracy za tzw. „bycie pod wpływem”, oczywiście zawsze za porozumieniem stron. Kiedy byłem w liceum, bez mojej wiedzy, zatrudniła się w piekarni u mamy mojego kolegi ze szkoły. Nie byłem tym faktem szczególnie zachwycony, wiedząc jak to się może skończyć. Miałem jednak nadzieję, że tym razem będzie inaczej, że będzie trzymać fason, w końcu pracuje u rodziców mojego kolegi.
Pomyliłem się sromotnie, zakończyła współpracę po tym, jak klienci piekarni donieśli właścicielom o pijanej ekspedientce. Na szczęście stało się to już jak zacząłem pierwszy rok studiów, a z kolegą miałem już tylko sporadyczny kontakt telefoniczny.
Znajomość nie przetrwała, czułem się zobowiązany do bycia lojalnym wobec matki.

Najgorsze jednak były szantaże emocjonalne, próby obarczania mnie i mojej siostry winą ze wszystko. To ogromnie przytłaczające – poczucie odpowiedzialności nie tylko za siebie, ale też za rodziców i siostrę, pilnowanie by to, co się działo w domu pozostawało w czterech ścianach. Do tej pory nie potrafię sobie wytłumaczyć skąd to przeogromne poczucie wstydu.

Straszenie odebraniem sobie życia było jednym z ulubionych pijackich zajęć mojej matki. Odcinałem ją wielokrotnie z klamek na których próbowała się powiesić, otwierałem sposobem zamknięte drzwi do łazienki zza których informowała, że się będzie topić, bo żyć jej się nie chce, chowałem tabletki nasenne w obawie, że będzie się truć. Raz się zdarzyło, że nie upilnowałem. Przyjechało pogotowie.

Jednej sytuacji nie zapomnę jednak do końca życia. Późny wieczór, matka oczywiście zalana. Słyszę jej wołanie, wbiegam do kuchni i widzę ją siedzącą na taborecie oburącz trzymającą nóż kuchenny ostrzem skierowanym na brzuch. Pamiętam, że zamarłem, nie mogłem nic zrobić. Zapytałem tylko dlaczego chce się zabić, a ona tylko tyle, że nikt jej nie kocha, powtarzała to wielokrotnie. Więcej nic nie pamiętam, natomiast wspomnienie to cały czas wywołuje u mnie silny niepokój.

O alkoholizmie rodziców wiedzieli chyba wszyscy, z pewnością najbliższa rodzina: matka mojego ojca oraz jego siostra z rodziną. Nie zrobili nic. Próby rozmowy z rodzicami (kiedy byli trzeźwi) kończyły się fiaskiem. Według nich samych problemu żadnego nie było, a kiedy im się opowiadało o ich zachowaniu negowali wszystko nie wierząc w ani jedno słowo. Od matki często słyszałem bym wypierdalał, że nie będzie na mnie łożyć. Pieniędzy oczywiście zawsze brakowało.

Wytrzymałem 19 lat, po ukończeniu liceum wyjechałem z miasta i rozpocząłem studia w miejscowości oddalonej 300 km od rodzinnego domu, w Katowicach.

Opisałem tutaj tylko kilka „incydentów” z mojego życia, było ich znacznie więcej. Jednego jestem pewien, nie pozostało to bez wpływu na moje obecne życie. Mam 35 lat i posiadam wszystkie cechy DDA. Terapia przede mną.

Pozdrawiam,
Piotrek, kobul@wp.pl