Witamy Fora Rozmowy DDA/DDD Groby i pierwsza straż…

Przeglądasz 10 wpisów - od 1 do 10 (z 24)
  • Autor
    Wpisy
  • yucca
    Uczestnik
      Liczba postów: 588

      Witam.

      Od 4 miesięcy jestem w terapii, i choć pierwsze koty za płoty jak to mówią, zasadniczo jeszcze wszystko przede mną. Poradziłam sobie a raczej zaznajomiłam się ze emocją którą zwę "pierwszą strażą", czyli ze złością. Wtedy myślałam, że jak sobie z tym poradzę, to już ze wszystkim sobie poradzę, ale jak sie okazuje, nieważne jak długo się idzie, horyzont zawsze wygląda tak samo. Dość często miewam sny o grobach, chyba mieszkam w tym sennym życiu na cmentarzu ;). Wpadałam do grobu, widziałam zapadnięty grób, nei mogłam sie wydostać z grobu, widziałam "zawartosć" grobu, a ostatnio weszłam do grobu w którym był kolejny grób, taki sam… Kiedyś kojarzyłam te sny z moją zmarłą matką. Teraz jestem prawie pewna, że to historia grobu zamkniętego w mojej duszy, grobu problemów i niechcianych emocji zrzuconych na mnie (jestem ostatnia w rodzinie), przez trzy pokolenia osób będących moją rodziną. Byłam rodzinnym śmietnikiem, grobem, czy jak to nazwać, czyms a raczej kimś, kto miał za zadanie poradzić sobie ze sprawami, jakie przerastają 7 dorosłych osób…Miał to zrobić sam, jako dziecko, i do tego szeroko się usmiechać… I tak jak w tym śnie o podwójnym grobie, poznałam swoją złosć, umiem z nią żyć, panować, rozładowywać, ale po przedarciu się przez tę emocje, dalej nic nie czuję. Nie czuje żalu, smutku, poczucia skrzywdzenia, poczucia utraty dzieciństwa, nei przezywam żałoby i czasem tylko dziwi mnie jak ktoś mnie pyta czemu jestem smutna, gdy wcale nie czuję smutku. Może jakąś bezradność, bezsens, marazm, ale nie smutek, nie emocje w świadomej i czystej postaci. Czasem wręcz mam myśli, ze wszystko wyolbrzymiam, że może nie miałam życia z bajki ale nie chodziłam przeciez głodna, obdarta, nie spałam na sianie czy na ławce w parku, wiec o co mi właściwie chodzi, dlaczego mam takie potworne kłopoty, dlaczego nei potrafię być ani z kimś ani sama, dlaczego tyle czarnych chmur wisi nad moją głową, przecież nie mam już 15 lat i najwyższy czas zacząć być dorosłą i radzącą sobie z życiem osobą.

      Wczoraj zapytałąm mojej psycho czy ona uważa, że to co mnie spotkało było czymś złym, czy była to tak wielka trauma, ze można nią wytłumaczyć wszystkie moje lęki, problemy, stany. Ona na to, ze nie chce osądzać ani mnie na nic nakierowywać, ale własnie to "nic nie czucie" jest miarą traumy. A ja słuchałam jej, jakby mówiła nie o mnie ale o obcej osobie, która nic a nic mnie nie obchodzi, do której nic nei czuję, nie znam i poznać nie chcę. Odkąd wiem o swoim DDD czyli jakieś 2 lata, ani razu nie czułam smutku z tego powodu, żalu, poczucia krzywdy. I jakoś nie wierzę by sie to miało zmienić. Nie wiem co to łzy z powodu straconego dzieciństwa, choć przeczytałam chyba z tonę książek, artykułów, wzmianek, o toksycznych rodzicach, emocjonalnej krzywdzie itd, gdzie były również opisane krzywdy jakie mnie spotkały. Nadal tkwi we mnie głos krzyczący, że ja sie tylko użalam, że inni mieli o wiele gorzej, a jednak wyrośli na normalnych ludzi, że sobie radzą w świecie i że żaden rodzic nie jest idealny, zwłaszcza samotny. Gubię sie w tym i szczerze mówiąc mam obawy, że marmurowy mur otaczający mój grób w duszy jest za silny by go przebić…
      Pozdrawiam
      yucca

      Katarzynka21
      Uczestnik
        Liczba postów: 808

        No, a ja bedac na terapii grupowej uslyszalam od jednej osoby, ze nie wyobrazala sobie, ze moze byc taki rodzaj krzywd i , ze dla niej jest to niewyobrazalne i chyba by tego nie zniosla. Smieszne to bylo, bo o zyciu tej dziewczyny uwazalam dokladnie tak samo, straszne, parszywe, totalnie do d…z tym wyjatkiem, ze uwazam, ze ja juz wszytko bym zniosla (z wyjatkiem normalnego zycia niestety). No i nawet po kilku takich zwrotach, po komentarzu terapeuty na grupie, ze bardzo gleboko zostalam skrzywdzona, nadal do konca w to nie wierzylam. I tez kiedys go zapytalam, czy uwaza, ze to co mnie spotkalo to na prawde jest takie straszne, bo np. moja rodzina w ogole tego tak nie widzi. No i on odpowiedzial: "Od Ciebie zalezy jak czujesz i widzisz, to nie musi byc obiektywna krzywda, jesli uwazasz, ze Cie skrzywdzono to Cie skrzywdzono, to nie jest kwestia oceny innych osob". A ja czasem dalej nie wiem, czy na prawde nie przesadzam ;-( Tak, wiec Yucca, jestesmy z tym przynajmniej dwie. Ale uwazam, ze to wlasnie wielka krzywda na mojej osobie, ze uniewrazliwili mnie na moja krzywde. Jak sobie pomysle o innym malym dziecku i wyobraze sobie go/ja w sytuacji w ktorej ja bylam to plakac mi sie chce, zloszcze sie i najchetniej wszystkim tym krzywdzicielom bym glowy pourywala. A jak mysle,z e to ja tam jestem to zaraz przychodzi mysl, ze przeciez moze nic takiego wielkiego sie nie stalo. Ale tez jest tak czasami, ze uzalam sie nad soba, ale to raczej jest takie destrukcyjne uzalanie (dalej w klimacie autodestrukcji), zupelnie niekonstruktywne. Sama nie wiem, moze to nadal kwestia zaprzeczania. Moze nadal nie chce sie z tym pogodzic i podwazam powage krzywd mi wyrzadzonych?Moze to nadal taka walka, obrona przed przyznaniem, ze Ci bliscy zrobili nas w konia, wykorzystali i wyrzucili jak wycisniete cytrynki. Bo w sumie dziwne jest to, ze ja ogromnie duzo czuje, czuje krzywdy innych, kazda najmniejsza przykrosc wyrzadzona innym przez kogos mnie boli, a moich jakos nie czuje jakos w ogole.

        yucca
        Uczestnik
          Liczba postów: 588

          Katarzynka21 zapisz:
          ” I tez kiedys go zapytalam, czy uwaza, ze to co mnie spotkalo to na prawde jest takie straszne, bo np. moja rodzina w ogole tego tak nie widzi. No i on odpowiedzial: "Od Ciebie zalezy jak czujesz i widzisz, to nie musi byc obiektywna krzywda, jesli uwazasz, ze Cie skrzywdzono to Cie skrzywdzono, to nie jest kwestia oceny innych osob". .”

          No właśnie, moja psycho też coś takiego powiedziała, że skoro ja uważam, że mnie skrzywdzono, to mnie skrzywdzono, poparciem są właśnie problemy emocjonalne jakie mam. Innym razem powiedziała też, ze to nie tak, że mamy super dzieciństwo, a my sami z nudów wymyślamy sobie kłopoty. No właśnie… A ja ciągle się boję krytyki, posądzenia o użalanie, o lenistwo i setki innych rzeczy, słowem boję sie tego czego doświadczałam całe zycie – zaprzeczania i umniejszania mojej krzywdy ze strony innych, także psycholozki, odrzucania mnie z powodu przezywanych emocji, z powodu niedoskonałosci, błedów. Terapeutka stwierdziła, że to by było okrucieństwo z jej strony i że nie takie jest jej zadanie ani chęci, że nie uważa się za kogoś kto wie lepiej co ja czuję u czy to co przezywam jest warte uwagi czy nie. Lzy mi stanęły w oczach, choć nie czułam smutku, ale to jakoś przesiąka przeze mnie.

          Byłam odrzucana na kazdym kroku, za wszystko, nawet za rzeczy z którymi nie miałam nic wspólnego, odrzucana zwłaszcza przez matkę, na długie godziny a nawet dni.Bardzo się boję odrzucenia, i tego, że ludzie wokół nie zniosą mnie smutnej, zapłakanej, rozżalonej, bóg wie jak długo, że odejdą, stwierdzą, że to za trudne dla nich, że nie mają ochoty. Dlatego nie potrafię się przebić przez ten mur.

          Kiedyś bardzo przeżywałam to co spotkało innych, czasem byłam wściekła na rodziców tych ludzi, swego czasu byłam wsciekłą na moją matkę, nienawidziłam jej, a teraz, powoli przestaję czuć cokolwiek, ani smutku ani radości, ani nienawiści ani miłości, jakbym całkiem skamieniała. Nie rozczulają mnie krzywdzone dzieci, raczej mnie to drażni niż wyzwala współczucie, tak jakbym całkiem straciła serce… Nie wiem czy to zaprzeczenie, pewnie jest to możliwe. Ja się (chyba) bardzo boję, że jak to wszystko ze mnie wylezie to nie uniosę tej krzywdy i się załamie pod jej ciężarem, że wszyscy się odsuną, bo przecież nikt nie lubi cierpienia. Ale ze złością było podobnie, bałam się ze jak ją do siebie dopuszczę to w amoku zabiję siebie lub kogoś, nie było aż tak źle, choć w szale autodestrukcji troche siebie uszkodziłam. W terapii chyba najgorsze jest czekanie na dojrzewanie w nas tego co najstraszniejsze i to, że nic nie mozna przyspieszyć, spowolnić, odrzucić, bo i tak wróci. To jest dopiero bezradność. Czekanie jak na wyrok…

          Anonim
            Liczba postów: 20551

            Taaaaakkk, to prawda w terapi jest wiele rzeczy strasznych, ale chyba faktycznie najgorsze jest to, ze tak na prawde przebieg terapii jest bardzo nieprzewidywalny, czekasz na cos dlugo i w napieciu, a potem nic ;-( Nic ne peknie, a potem dasz sobie chwile oddechu i znowu czekasz w napieciu, a potem jak juz nadejdzie to tak na prawde nic nie czujesz, pustke i jakas bezradnosc. Pustke z ktora nie wiadomo co poczac. A potem chwila wytchnienia i znowu pod gorke ;-( Czasem sobie mysle, ze chyba jednak juz nigdy nie bedzie z gorki ;-( Echhhh Czlowiek tak sie rozkreca jak jest prosto i znowu gora. No, a najgorsze jest jak czlowiek nie moze juz ruszyc dalej ;-( I tak stoi jak ten wol w miejscu. Gryyyy

            No, ja teraz stoje w miejscu, ale kiedys mialam tez tak, ze przerazalo mnie to, ze nic nie czuje ;-( Normalnie zaczelam sie tak z tego powodu niecierpiec, ze najchetniej bym glowa o mur walila. No i terapueta polecil mi zadanie domowe-dzienniczek uczuc. Dal mi liste uczuc i emocji i powiedzial, zebym codziennie pisala dokladnie co robilam i przy kazdej czynnosi opisala uczucia ktore towarzyszyly temu zdarzeniu i o dziwo okazalo sie, ze nawet sporo sie tego pojawilo. Juz samo pisanie tego dzienniczka wyzwolilo we mnie strasznie duzo uczuc i emocji, bo po dwoch dnaich mialam tej codziennej czynnosci tak dosc, ze zloscilam sie jak mialam zasiadac do pisania, irytowalo mnie powtarzanie tego samego, wszytkich tych samych czynnosci codziennych: obudzenie sie, wstanie, mycie zebow, sniadanie. Boze ale to mnie wkurzalo, czulam sie zagniewana, bo z powodu moich przeszlosci musialam taki idiotyzm odprawiac, no i po tygodniu mialam podsumowac dzienniczek i okazalo sie, ze roznym moim czynnosciom towarzyszlo ok chyba 60 ciu uczuc i emocji. I tak przez kilka miesiecy, ale uswiadomilo mi, ze nawet cos czuje.

            yucca
            Uczestnik
              Liczba postów: 588

              No tak, po zastanowieniu się, ja też czuję wiele róznych emocji teraz, związanych z dniem dzisiejszym, wczorajszym, z tym co było miesiąc czy rok temu. Niestety nie czuję nic w związku z przeszłoscia, hmm, może nic to niedokładne słowo. Czuję poczucie winy, wstyd, ale NIC poza tym. Zadnej świadomości krzywdy, żalu, smutku…. Ale może to jakaś odpowiedź, że ja sie dalej obwiniam? Nie wiem…

              Katarzynka21
              Uczestnik
                Liczba postów: 808

                Mysle, ze tak moze byc, ze nie czujemy do siebie za wiele, bo sie obwianiamy, bo tak bardzo sie nienawidzimy, a ta nienawisc jest jakby z przeneisienia. Nienawidzimy niewlasciwy obiekt-zamist rodzicow kierujemy go ku sobie. A moze byc tez tak chyba, ze negujemy krzywdy, bo nie chcemy sie pogodzic z tym, ze soosby ktore byly nam bliskie nas skrzywdzily. Negacja pozawala dalej wierzyc, ze oni jednak nas na swoj sposob kochali. No i, zeby jakos nad tymi uczuciami paniowac, bo w koncu w konroli to akurat jestesmy dosc dobrzy 😉 to trzeba jakos tak rozgospodarowac te uczucia, zeby po czesci jednak ochronic i siebie i ICH. A moze to taka kara w stosunku do nas samych. Poniewaz uwierzylismy, ze jestesmy winni wielu sytuacjom to tak sie od siebie odizowlowalismy, ze nawet nie czujemy podstawowej empatii w stosunku do siebie samych. Jestesmy jak takie autystyczne dzieci, ktore patrza na krzywde i nic z nie czuja. Taie autystyczne dzieci, ktore nie potrafia zlapac kontaktu z innymi, a w tym przypadku inni to my sami, ta nasza czesc ktora jako dzieci oddzielilismy od sibie, bo musielismy karac kogos za te wszystkie naduzycia. Nie moglismy karac doroslych to karalismy czesc siebie.

                doris
                Uczestnik
                  Liczba postów: 396

                  Katarzynka21 zapisz:
                  „Negacja pozawala dalej wierzyc, ze oni jednak nas na swoj sposob kochali.”

                  Katarzynko, czyli na zdrowy rozsądek, dzieci z rodzin dysfunkcyjnych powinny przyjać do wiadomosci, że rodzice jednak nie kochali? Wiem, że to jest bardzo trudne a z drugiej strony moze jednak nieprawdziwe? Dla mnie własnie określenie "na swój sposob" jest najprawdziwsze.

                  Wczoraj przy okazji porządkow natknęłam sie na fotografie z dzieciństwa: rodzice mlodzi, objęci i ja – mały aniołek między nimi. Trudno mi uwierzyć, że w tej rodzinie nie było milosci, dobra, ciepła. Wierzę, że pobierając się pragnęli stworzyć prawdziwy dom. Nie wyszło. I nie wiem dokladnie kiedy. To był chyba powolny proces, w którym psuły się relacje miedzy nimi i między mna a nimi. Tak jakby trucizna powoli zalewala cały organizm. I faktycznie coś jest w tym braniu winy na siebie, przynajmniej częściowo. Jak bowiem inaczej wytłumaczyć sobie, że to co było piękne już się skonczyło? Dorastałam i stawałam się rywalem? Złość rodzica na cały świat przeniosla się i na mnie, ponieważ zaczynalam być częścią tego świata?

                  Co do kontroli nad uczuciami, to macie rację, że jest opanowana perfekcyjnie. Ja na przyklad nauczyłam się nie czuć za wiele gdy opuszczał mnie chłopak, gdy dokuczali koledzy. Nie chcialam sie rozkleić, ponieważ wiedziałam, że jestem SAMA i nikt mi nie pomoze. Co wiecej, miałam przeświadczenie, że matka będzie czerpać satysfakcję z moich niepowodzeń. Nigdy nie płakalam przez chłopaka! Nie byłam nieszczęśliwie zakochana, nie czułam się skrzywdzona. Słuchalam historii innych i im wspołczułam ale sama w podobnej sytuacji nie zwracałam się o pomoc. Nie piłam, nie palilam, nie zawalałam szkoły. Byłam straaaaaaaaaasznie nudna ………..

                  doris
                  Uczestnik
                    Liczba postów: 396

                    dubel

                    Edytowany przez: doris, w: 2007/12/20 09:34

                    Katarzynka21
                    Uczestnik
                      Liczba postów: 808

                      Wiesz Doris, ja nie wiem jak to jest z ta miloscia rodzicow. Czasem wydaje mi sie, ze to nie milosc, ale czy moge oceniac i mowic co miloscia jest a co nie. Przeciez nikt nie ma monopolu na definiowanie milosci. Wiadomo, ze kazdy definiuje ja inaczej, a definicja wynika z poczucia, ze to milosc i prob ujecia tego w slowa. Uczuc poniekad nie da sie ujac w ramy slowne i nie mozna w sumie powiedziec, ze ktos czegos nie czuje, albo czuje, bo nie ma obiektywnych definicji uczuc.

                      Ale…..tak ogolnie rzecz biorac milosc to intensywne, pozytywne uczucie, to pewnie potwierdzi kazdy zastanawiajac sie nad ta definicja. Zaslyszalam tez ostatnio, ze milosc to postawa, a nie uczucie. Ze to postawa, w ktorej poniekad zobowiazujemy sie do pewnego typu zachowania w stosunku do tej drugiej osoby. A na ta postawe sklada sie szereg uczuc np. przywiazanie, sympatia, ale i zlosc i nienawisc czasami. Ale mimo tych uczyc zobowiazujemy sie do szacunku, poszanowania i konkretnego nastawienia. No i tak zastanawiajac sie nad tymi pojeciami, nad definicja milosci, mysle sobie, ze tylko od nas samych zalezy, czy oceniamy, ze ktos nas kocha czy nie. Sprawdzamy nasze oczekiwania z postawa tej drugiej osoby, bo wg mnie milosc charakteryzuje sie tym, ze chcemy dac tej drugiej osobie to czego od nas oczekuje i co dla niej (w jej przekonaniu bedzie) dobre. Milosc nie funkcjonuje w prozni. Do tego jest potrzebna druga osoba i relacja stworzona miedzy nimi jest lub nie jest miloscia. Milosc rodzicielska jest specyficznym typem relacji, w ktorej wazna jest dbalosc o dziecko, zapewnienie mozliwosci…zycia godnego i umozliwiajacego nieustanny rozwoj. To nie jest relacja rownowagi, milosci miedzy dwojgiem takich samych osob. To relacja bardziej jednostronna, rodzic jest dawca, dziecko jest biorca. No i widzisz, u mnie tak nie bylo. Moj tata, dawal tylko to co mial ochote, a bylo tego bardzo niewiele wg mnie, za to duzo oczekiwal w zamian, nie liczyl sie z moimi potrzebami, pragnieniami, wrodzonymi cechami, moimi zainteresowaniami. A jak mial ochote to dawal nam czulosc i oczekiwal ja w zamian, ale tylko gdy on tego zapragnal. A jak my tego chcielismy to nie raz bylo odrzucenie, zniecierpliwienie i zlosc. Dla mnie moj tata, jest emocjonalnie nadal dzieckiem, a dziecko nie jest w stanie dac swojemu dziecku milosci rodzicielskiej. A jaka inna moglby mi dac? Mysle, ze moze i mnie jakos tam na swoj sposob kochal, ale to uczcuie pojawialo sie tylko gry przebilo sie przez te inne wredne, coraz rzadziej i rzadziej. No i tak mysle, ze ja nie oceniam tego jako milosc. To byla walka o swoje, zaspakajanie swoich potrzeb, egoistyczne i wredne bardzo czesto. A mi sie wydaje, ze egoizm w milosci rodzicielskiej jest poniekad zaprzeczeniem tej milosci. Moj tata mi zazdroscil, nie raz zle zyczyl i to oficjalnie, nie dbal o moje szczescie, jego "skoro ja nie moge byc szczesliwy to dlaczego Wy mialybyscie byc" do tej pory powraca ciagle i klebi sie w glowie. Jak walczylam o swoje prawa, jak mowilam, ze ja po prostu chce byc szczesliwa i nic wiecej. No i tak sie stalo, jak sobie zazyczyl, do tej pory musze walczyc o skrawki szczescia i przychodzi mi to z tak ogromnym trudem, ze czlowiek nie raz chcialby sie pociac. Mam do niego zal i ciezko mi uwierzyc, ze ten czlowiek mogl mnie kochac. A z drugiej strony pamietam kilka chwil, w ktorych czulam sie szczesliwa bo czulam, ze jestem kochana przez rodzicow i te wspomnienia wracaja i jakby stoja na strazy, chroniac moich rodzicow w mojej glowie. Jako dorosly czlowiek wiem, ze nie moge tych ich uczuc nazwac miloscia, ale jako drzemiące we mnie dziecko, nieraz nie chce doposcic do siebie tej mysli.

                      Anonim
                        Liczba postów: 20551

                        Wiecie co dziewczyny… Dziś na sesji, z której właśnie wróciłam mojej terapeutce udało sie chyba dojść do przyczyny mojego nieczucia. Może to zabrzmi dziwacznie, ale olśniła mnie, ze moje nieczucie wynika z czucia za bardzo i co gorsza przeciwstawnych sobie uczuć. I o to też sie obwiniałam całe życie. Nie chciałam być osobą która jednego dnia mówi i czuje jedno a drugiego całkiem coś innego, ale tak włąsnie jest. Uciekam od uczuć, bo nie jestem w stanie znieść ich ambiwalencji. Bo jak się odnaleźć w tym wszystkim, w tej poszatkowanej osobowości, gdzie jedna część mnie kocha coś co inna nienawidzi, jak czuć się szczęśliwą, bądź nieszczęśliwą, gdy jakaś cząstka czuje coś wręcz przeciwnego. Najlepiej wtedy po prostu nie czuć, bo szukanie jednej odpowiedzi to tylko strata energii.

                        Mówilyście o tym, ze rodzice nas kochali na swój sposób. Trafne określenie, ale chciałabym napisać jak ja to widzę.
                        Z pewnością były chwile gdy rodzice byli nami oczarowani, ale ci sami rodzice którzy nas karmili i delikatnie okrywali kołderką abyśmy nie marzli, innym razem blili krzyczeli, odrzucali, poniewierali i oskarżali. Stąd cały ten chaos. Nie jesteśmy w stanie stwierdzić jednoznacznie, że rodzice nas kochali lub nie kochali. Bo robili to jakby pół na pół. Stąd i nie mozemy jednoznacznie czegos do nich czuć.I właśnie tak mam ze smutkiem, zamarzł, bo towarzyszy mu za dużo, nie jest czysty, nie potrafię po prostu płakać, bo nie mam powodu, przeciez mama czasem kochała, czasem raniła, wiec jak mozna ją kochać albo nienawidzieć jako jedną osobę? Jak można mieć żal gdy jednocześnie za coś innego jest się wdzięcznym? Lepiej już nie czuć nic, bo tego i diabeł nie rozbierze… Nic nie jest czyste, jasne i klarowne. Więc jak się żewnie rozpłąkać, gdy w tym samym momencie jakaś nasza cząstka uważa, że przesadzamy. Jak się cieszyć, gdy jakaś cząstka własnie czuje smutek. chaos nic wiecej.

                        Moja terapeutka starała mi sie wyjaśnić tę "teorie chaosu", i postaram się to jakoś objaśnić, może komuś sie to też przyda. Oczywiście najlepszym rozwiązaniem dla dziecka jest pełen miłości i dobra dom, ale każdy z nas wie ze nei ma domów i rodziców doskonałych. W kazdym domu zdarza się kłótnia, błąd, jakieś krzywdzące zachowania, ale jeśli tego jest mało to nasze osobowości są w stanie nie zostać tym zranione. Osobowość jest jak wielowarstwowa siatka, dzirka w jednej warstwie nei powoduje "przeciekania", Jednak im wiecej jest tych krzywd tym sieć duszy cierpi coraz bardziej.

                        W moim domu problemem nie był skrajny brak miłości (gdyby tak było to chociaż coś byłoby wiadome), ale chaos, raz mama przytuliła, raz w tej samej sytuacji odtrąciła itd. W takim domu wszystko jest możliwe i prawdopodobne, zarówno rzeczy potworne jak i wspaniałe. Ale jakos tak nigdy nie można zgadnąć kiedy która nastąpi. i nie ma zadnego pewnika na którym możnaby zbudować siebie, wiec buduje sie chaos.
                        Tak jakbysmy mieli zbudować dom, ale mamy do dyspozycji po troche róznych materiałów. Materiałów całkowicie przeciwstawnych, glinę i lodowe bloki, cegłę i szkło, beton i drewno. Budujemy chaos, i w zimie lodowe bloki mają sie dobrze, a szkło zaczyna pękać, latem drewno ma sie całkiem dobrze, a lód topnieje, przekłądając to z polskiego na nasze, zawsze jakaś częsć nas chce czegoś innego niż druga, zawsze którejś jest źle. Gdybyśmy mieli pod dostatkiem jednego "materiału" (np miłości) to na tym byśmy zbudowali siebie, a że wszystkiego było po trochę to mamy siebie poszatkowanych, musimy trzymac z dala od siebie poszczególne cześci nas, bo one ze sobą walczą, i wolimy juz lepiej nic nei czuć, niż mieć swiadomość, że naszych bliskich i kochamy i nienawidzimy jednocześnie….

                        I to jest własnie mój problem, niczego nei wiem na pewno, niczego nie mogę powiedzieć na 100 % bo wszystko wiruje jak na karuzeli… To jest na swój sposób przerażające, bo mi przynajmniej kojarzy sie z chorobą psychiczną, ale z drugiej strony jeśl to odnieść do przeszłości, to jest to jaknajbardziej logicze.

                        Mam nadzieję, że da sie to wszystko mniej wiecej zrozumiec 😉

                        Pozdrawiam
                        yucca

                      Przeglądasz 10 wpisów - od 1 do 10 (z 24)
                      • Musisz być zalogowany aby odpowiedzieć na ten temat.