Witamy Fora Rozmowy DDA/DDD Pożegnanie matki

Przeglądasz 10 wpisów - od 11 do 20 (z 25)
  • Autor
    Wpisy
  • doris
    Uczestnik
      Liczba postów: 396

      yucca zapisz:

      wydaje mi się że jest mi łatwiej się obudzić, pożegnać, niż osobom których rodzice zyją, ale nie kochają ich, lub nie okazują miłości – co w sumie znaczy to samo albo co gorsza manipuluja nimi i oczekują wsparcia choc sami prawie nic nie dali. Może to jakieś odarte z uczuć co piszę, moze powinnam sie zalewać łzami i wołać, mamusiu wróć, ale nie. Chcę jedno zrobić, nie popełniać jej błędów, być bardziej uwazną, ale nie dlatego, żeby byc inną od niej i się z nią nie utożsamiać, tylko dlatego by świadomie przeżyć swoje zycie i na łożu smierci nie wpaść w czarną rozpacz nad tym ile zaprzepaściłam, ile mogłam dać a nie dałam, ile chciałabym nadrobić. Nie chce mieć zalu do siebie samej.

      Może masz rację, że Tobie jest łatwiej pożegnać się. Ja noszę w sobie identyczną tęsknotę – za matką, której nie miałam. Nie mam złudzeń, że ta, która żyje się zmieni i moja tęsknota zostanie zaspokojnona. Pożegnałam swoje złudzenia choć być może w podświadomości coś się we mnie tli, czego specjalnie nie chcę wzniecać, by się znów nie oszukać. Ale trudno czasem spotykać bliską teoretycznie osobę, która jest dla mnie taka obca.

      Jedyne co mogę zrobić, to wyciągnąć wnioski ze swojego i innych doświadczenia (tu dziękuję Ci za ten wątek) by nie popełnić podobnych błędów w stosunku do własnego dziecka. Powiem Ci, że to jest takie łatwe – w tym zabieganym, konsumpcyjnym świecie – zapomnieć o tym co ważne. I to jest ludzkie. Tylko, że mając rozum i jakąś tam wrażliwość można i trzeba znaleźć chwilę na zatrzymanie się i refleksję czy aby na pewno jesteśmy na dobrej drodze. Naszym rodzicom tej refleksji zabrakło. I to mnie nieustannie zadziwia i poza moją możliwością zrozumienia. Pytanie: dlaczego pewnie nigdy nie znajdzie odpowiedzi”

      Edytowany przez: doris, w: 2008/05/15 11:21

      doris
      Uczestnik
        Liczba postów: 396

        Carola zapisz:
        „Mozna powielac wzorce innych, mozna byc kochajacym mezem, zona, matka, ojcem ale tylko dlatego ze tak powinno byc a nie dlatego ze wyplywa to z glebi czlowieka, bo czlowiek tego nie zaznal.

        ps wiem ze namieszalam, ale takie mysli kraza mi po glowie a inaczej nie moge ich przedstawic”

        Carola, to chyba nie jest wcale od rzeczy. Ja tak to odczuwam, ze będąc małym dzieckiem miałam matkę, która zajmowała się mną "bo tak trzeba". Nie odczuwałam specjalnego braku. Ale zabrakło takiego prawdziwego kontaktu, więzi, czegoś co dla kogoś wychowanego w dobrej, zdrowej rozinie jest zupełnie naturalne, instynktowne.

        Pamiętam wiele sytuacji, gdy robiąc coś dla kogoś bliskiego wyjaśniała mi, że nie chce/nie lubi ale "musi", ponieważ tak "wypada". Smutne to … Przyjeżdża teraz do wnuka gdy "musi", wystrojona "bo tak nalezy", z zabawką "bo inaczej nie wypada". Wszystko zawsze tak robiła.

        Czytając wątki na tym forum wiele mi się wyjaśnia. Moja matka jako DDA nie miała wzorców, nie ma podstawowych umiejętności społecznych. Nie ma w sobie ciepła, radości, miłości. Jest pod tym względem okaleczona.

        I wiem dlaczego nasze relacje są takie jakie są. Ja wyczuwam każde kłamstwo, każdą nienaturalność i każde "Muszę/powinnam". Nie chcę niczego z łaski/obowiązku/strachu … Chciałabym z serca ale to serce jest …puste? chore? N

        yucca
        Uczestnik
          Liczba postów: 588

          doris zapisz:

          Carola, to chyba nie jest wcale od rzeczy. Ja tak to odczuwam, ze będąc małym dzieckiem miałam matkę, która zajmowała się mną "bo tak trzeba". Nie odczuwałam specjalnego braku. Ale zabrakło takiego prawdziwego kontaktu, więzi, czegoś co dla kogoś wychowanego w dobrej, zdrowej rozinie jest zupełnie naturalne, instynktowne. ”

          No własnie całe to "musze" i "bo tak trzeba" jest udziwnieniem relacji, którego chyba nikt do końca nie rozumie. Przecież musimy tylko to na co się dobrowolnie godzimy i z czego zawsze mozemy zrezygnować. Pytanie z czego nie chciały rezygnować nasze matki?
          Piszesz że Twoja matka zajmowała się Tobą bo uważała, że tak trzeba. U mnie sprawa była jeszcze bardziej udziwniona. Matka zajmowała się rodzicami bo tak trzeba, choć pewnie i też z miłosci, a co do mnie pewnie też uważała, że tak trzeba, ale jednocześnie wyznawała (tylko w stosunku do mnie) coś w stylu "skoro musze to nie chce". Nie do końca to rozumiem, dlaczego musiała wzgłedem rodziców i to wykonywała, a muszenie względem mnie sobie darowała.Miała czas na pomaganie wszystkim wokoło, a ja byłam na samym końcu. Może to kwestia strachu przed karą albo oczekiwania na zadoścuczynienie za pomoc… tylko to mi się nasuwa. To ciągłe podrzucanie mnie komuś, udawanie, że się nie widzi, złość za smutek, za strach, za brak kontroli nade mną. Ona czuła się dobrze tylko gdy mnie nie było obok. Tak sobie pomyśłałam, że Ona była wściekłą matką, spokojna i wesoła była gdy nie była matką – wśród koleżanek, na wakacjach ze znajomymi, gdy tylko ja się pojawiałam była juz zdenerwowana. Chyba nie mogła unieść odpowiedzialności za kogoś na kogo nie do końca ma się wpływ.Była jak dziecko które chce mieć pieska, ale jak piesek piszczy albo nasiusia na dywan, to niech się nim zajmują inni. Nie chciała być matką, czyli kimś otwartym na pomoc innemu człowiekowi, na udźwignięcie jago niepowodzeń, smutków, żali, nieporadności i zależności. To wszystko jest dla mnie takie dziwne, ze aż nie do zrozumienia. Może sama była tylko dzieckiem w dodatku wciśnietym przez rodziców w jakieś sztywne ramy "bo tak trzeba" , takim trzeba być a takim niewolno.

          Edytowany przez: yucca, w: 2008/05/15 16:24

          Carola
          Uczestnik
            Liczba postów: 402

            yucca, z tego co czytam to Twoja mam powielala takie same zachowania jakie wyniosla z domu… pisalas ze starala sie wzgledem rodzicow, ale na "lozu smierci" ojciec i tak byl nastawiony na "siebie" ON-ON-ON .

            Wiecie przypomniala mi sie taka historia ze starszego dziecinstwa… mialam kolezanke w blokowisku obok, a raczej bylo nas cztery i jak to dziewczyny ganialysmy jedna do drugiej na pogaduchy. Jola miala super mame, zawsze usmiechnieta, zawsze pytajaca co slychac, przynoszaca slodycze i inne dobrocie a ze nie pracowala, to jezdzila z nami na wycieczki szkolne, klasowe wyjscia do kina itp
            Kiedys w rozmowie o rodzicach powiedzialam ze Jola ma fajna mame… na co Jola rzucila mimochodem – Ona jest fajna dla innych… troche mnie to zastanowilo, ale zwalilam to na zly chumor kumpelki. Zycie toczylo sie swoja droga do czasu kiedy raz biegnac do Joli po schodach na 5 pietro nie uslyszalam rozmowy Jej rodzicow ktorzy tez wchodzili po schodach a byli juz pietro wyzej i mnie nie widzieli… rodzicielka Joli mowila do meza:
            "musialam wyjsc z domu bo Jolka ten tuman znowu nie kupila wszystkiego, takiej glupiej dziewczyny to chyba nie ma na swiecie i te Jej kolezaneczki, rzygac mi sie chce jak musze je znosic" wiecej nie slyszalam, bo po cichu zrobilam w tyl zwrot.

            nieraz mi sie wydaje ze duzo ludzi nie doroslo jeszcze i jest to obojetne ile maja lat

            yucca
            Uczestnik
              Liczba postów: 588

              Carola zapisz:
              „yucca, z tego co czytam to Twoja mam powielala takie same zachowania jakie wyniosla z domu… pisalas ze starala sie wzgledem rodzicow, ale na "lozu smierci" ojciec i tak byl nastawiony na "siebie" ON-ON-ON .”

              Wiecie, ja juz nic z tego wszystkiego nie rozumiem… pisząc te moja poczatkowe wynurzenia myślałam, że moja matka coś jednak na ten koniec dla mnie zrobiła, że się starała, taki troche happy end w mrocznej opowieści.. chciałam go widzieć. Ale czym dalej o tym myślę, rozmawiam z Wami, rozmawiałam z terapeutką, to wychodzi na to, że Ona to wszystko nawet na końcu robiła…hmm dla siebie, ze strachu, żebym ją nie zostawiła, czy jak…
              Przykładowo nie troszczyła się w ogóle co się ze mną stanie, jak sobie poradze bez niej, co ze sobą pocznę, kto mi pomoże – tak jak mają w zwyczaju czynić matki nastoletnich dzieci. 18 lat to żadna dorosłość jeszcze, szkoła, studia.
              Straszne to dla mnie, bo myślałam, że jak się wreszcie otworzyłam na miłość mojego wew. dziecka do matki, to coś w tej matce jednak dobrego znajdę. A to takie jednostronne, egoistyczne wszystko, smutne jakieś, puste. Po co to wszystko, to moje kolejne otwarcie… czuje sie kolejny raz oszukana, tak jak to było dziesiatki a może nawet setki razy w dzieciństwie. Co prawda nie jest to jakieś tragiczne uczucie, bo poparte świadomością, ale ja już nie wierzę, że Ona mnie kochała. Bo gdzie ta miłość niby jest, co o niej świadczy, szukam choc jednego dowodu, by nie zostać z pustymi rękami i choc myślałam, że znalazłam, to jednak i to nie było miłością ale strachem, troską o własny interes…
              A może o to chodzi, by ten ostatni raz otworzyć się, przekonac i juz nie szukać.
              Sama nie wiem co myśleć, czuję się trochę zła na Nią i na siebie. Może umiala się starać tylko wtedy gdy miała w tym swój interes, a bezinteresownie to już nie umiała… Sama już nie wiem i chyba niepotrzebnie się w tym grzebię. Szukałam miłości, myślałam, ze troche jej znalazłam, bo na prawdę trudno żyć z poczuciem bycia niekochanym dzieckiem, ale dopiero to co pisze teraz jest realne i do niej podobne, a nie jakieś wyssane z palca, czarodziejskie, że oto mamusia po 18 latach się ocknęla i zaczeła kochać… ja ją zawsze kochałam i nawet teraz, przez kilka lat do tyłu nie potrafię się od tej pieprzonej naiwnej miłosci uwolnić… Złości mnie to.

              P.s. To jakaś chora farsa jest :(. Poświęciłam taki kawał życia na kochanie do szaleństwa matki, która sama szukała jak szalona miłosci, tylko Ona szukała jej gdzieś indziej… i gdzie indziej ja dawała…

              Edytowany przez: yucca, w: 2008/05/15 20:15

              Carola
              Uczestnik
                Liczba postów: 402

                Chyba kazdy potrzebuje milosci, to jest jakby nie bylo jakies potwierdzenie ze jestesmy cos "warci", ze jestesmy dla kogos wazni itd niby takie czesto oklepane odczucia ale dla nas bardzo wazne…. dlatego nieraz szukamy czegos czego nie bylo, albo trzymamy sie czegos jak tonacy brzytwy, bo z drugiej strony moze to bylo a my nie zauwazylismy albo nie zrozumielismy.
                Uczucia i odczucia sa bardzo skomplikowane, a jezeli jeszcze sa to uczucia innej osoby to juz w ogole moga byc dla nas czarna magia i tak powiklana jak ludzkie osobowosci.
                Bo jak zrozumiec szukanie milosci a nie dawanie jej dziecku ktory kocha? czy ta osoba nie znajdujac tej milosci tam gdzie by chciala ja znalezdz, ma swiadomosc ze nie jest jej "warta" i przez to dziecko jako Jej czesc tez nie jest jej warte…. czy wrecz przeciwnie, niedostajac milosci z miejsca gdzie chcemy ja dostac, kramy za to kogos kto stoi przy nas najblizej i tym jest od nas uzalezniony czyli mozemy to robic bezkarnie, bo i tak ten ktos bedzie nas kochac.

                To jest troche tak jak bysmy wlazili z glodu na 10m drzewo zeby zobaczyc czy tam wisi jablko, a nie widzimy ze wystarczy stojac pod drzewem wyciagnac tylko reke.

                yucca
                Uczestnik
                  Liczba postów: 588

                  Carola, masz rację w kazdym zdaniu! Odniosę się do tego, że szukamy tej miłości z jakimś wielkim zapałem, wracajac po raz setny i myśląc, że coś przeoczyliśmy. Latwiej się pożegnać z zaspokojoną ta potrzebą chociaż trochę. Tak fajnie, na koniec znaleźć i zamknąć rozdział w życiu, popłakać, powspominać, poczuć się silniejszym. Gorzej gdy się nie znajduje a i tak trzeba iśc dalej, ale co zrobić. Ważne ile można z tego wszystkiego wyciągnąć dla siebie, tylko trudniej to wszystko połaczyć w jakąś jedną całość.

                  Natchnęła mnie jakoś ta wyimaginowana miłość… nawet gdyby moja matka była dla mnie taka jak w szpitalu byłoby mi łatwiej, ale było jak było. Ale może przez tę całą retrospekcję sama będę bardziej uważna. Może coś to jednak zmieni, pomoże, na coś otworzy oczy… mam nadzieję.

                  Carola
                  Uczestnik
                    Liczba postów: 402

                    Wiem ze bylo by latwiej, ale czy lepiej? moze jednak lepiej jest spojrzec trzezwo na to i przerobic to tak jak bylo, bo jak czlowiek podjal sie juz takiej pracy nad tym wszystkim to szkoda bylo by teraz "pojsc na latwizne" i zamknac ten rozdzial w takim wlasnie przekonaniu. Nie wierze ze on bylby w pelni zamkniety i jest niebezpieczenstwo ze kiedys by znowu wyplynal i moglo by sie okazac ze nasza ciezka robota byla by o tylek rozbic.

                    To sa nasze doswiadczenia, nasza nauka.

                    Anonim
                      Liczba postów: 20551

                      No jest jak jest i było jak było i to są jedyne stałe jakich się można trzymać. A czy w podejściu mojej matki, w jej życiu było troche miłości do mnie, troski o mnie czy tylko obowiązek, strach o siebie, tego moge się juz nigdy nie dowiedzieć. Liczy się to jak odbierałam Ją, jej zachowanie, traktowanie – tak myślę. Chyba najprawdopodobniej było tak, że coś we mnie kochała, ale jak mówi moja terapeutka, ja Jej w tym kochaniu przeszkadzałam, bo oprócz jakiejś wizji mnie i tego jaka byc powinnam ,jaką chciała mnie widziec i kochać, ja byłam żywą istota której się nie dało zaprogramować na jakieś reakcje a na inne nie.

                      Mówisz o tym by nie iść na łatwiznę, ale ja już nie chcę się w tym taplać, ja mam już dość, chyba nadszedł kres, nic mnie już nie ciągnie – mnie czyli mojego dorosłego, z dzieckiem jest gorzej, ale moja w tym głowa by coś zdziałać, i tak faktycznie nie wiem co czuję. Kiedyś ją kochałam, ciągle wracałam , powtarzłam od nowa te same błędy, zbliżałam się do niej, Ona mnie odpychała i tak w kółko, z nadzieją, że tym razem się uda, ze poprzednim coś widocznie zrobiłam nie tak. Potem ją znienawidziłam, nie chciałam w ogóle wracać do myślenia o niej, mówienia, jakby zniknęła,a nawet raczej nigdy nie istniała. A teraz czuję lekki zawód, złość i jakiś koniec, jakąś pustkę, czuję że stoję w miejscu ale moge już zacząć iść do przodu, choc wewnętrzne dziecko ma pewne opory.

                      Co ja moge tam jeszcze znaleźć? Przeryłam swoje zycie od poczatku aż do śmierci matki, wtedy można powiedzieć MOJE zycie się skończyło, dalej to było tylko trwanie, powtarzalność, stagnacja. Dalej nie ma czego szukać, taki pusty pokój z kupką śmieci na środku, wszystko co we mnie było zakończyło się wraz ze śmercią matki a teraz gdy drugi raz w sobie przewertowałam to wszystko jest pora na to by zaczac wreszcie żyć swoim zyciem. Oczywiscie pamietam i chcę pamietac wszystko co z tego wyciągnęłam, co zrozumialam i może jeszcze zrozumiem – do przeczytanej ksiązki tez zawsze możemy wrócić, ale nie miejmy nadziei, że znajdziemy w niej jakiś ominięty rozdział, gdy czytaliśmy już dwa razy. Nikt nie jest aż tak nieuważny.

                      Zadziwiające, ze tak samo zrobiłam z siostrą mojej matki, to był ten sam scenariusz. Zerwałam z nią kontakt na chyba ze 2 lata, chciałam sobie wmówić że nie istnieje, że jest potworem, po tym raz na lekkim rauszy zadzwoniłam do niej i sie umówiłam na spotkanie w jakiejś nadziei, że Ona się zmieniła, że teraz juz przestanie mnie źle traktować – w niej tez szukałam matki, oparcia, miłości. Kiedyś juz to opowiadałam. Ale gdy sie z nią spotkałam dostalam to samo co zawsze, pretensje, egoizm, opowiadanie tylko o sobie, jakieś durne pouczanie i upominanie. Skończyłam spotkanie szybciej niż planowałam, o wiele szybciej a i tak strasznie to przeżyłam. To spotkanie nauczyło mnie by ten rodział zamknąć i zamknęłam. moze teraz pora na rodział z matką.

                      Czuję, ze mnie to mdli, nie chcę wiecej, mozliwe, ze za szybko to robię, a moze nie, może tam nie ma juz wiecej do odnalezienia… One obie, i matka i jej siostra były kochane dla wszystkich dookoła, i co z tego, co mnie obchodzą wszyscy dookoła, ja mam swoje zycie, i musze się urwać wreszcie z tej smyczy, odejść od przepaści i zobaczyc co jest przedemną – ile mozna pukać do zamkniętych drzwi, ile można wołac w otchłań i szukać diamentów w bagnie? Ale człowiek już taki "durny" jest, że ciągle ma nadzieję… tylko nie rozumeim dlaczego ta nadzieja ciągnie go do grobu, do pustki zamiast do życia?

                      Tak czy siak, moja matka nie żyje, ciotka jest gderliwą i złośliwą jędzą – może też nieszcześliwą i szukajaca miłości, ale prawda jest taka, że ode mnie żadna z nich miłości nie chciała, przeciez dzieci są nic nie warte…, a jak wiadomo nic sie nie da dać na siłę, na siłę można tylko zabrać. Więc czuję, że musze to zamknąć, porzucić i iść dalej, dać tę miłość komuś innemu, nie chować jej dla nich i odciągnać moje wewnętrzne dziecko od zwłok matki, tego co nią pachnie, co ją przypomina, dać coś innego, może mniej ciekawego, może gorszego, ale to zawsze coś realnego… A poza tym kazde COS jest lepsze od NICZEGO.

                      I tak na koniec – i moja matka, i ciotka i moje wewnętrzne dziecko – wszyscy nie szukali miłości, ale szukali miłości tej jednej jedynej osoby na świecie – matki! Jej i tylko jej.Wszystkie te istoty czekały aż ta jedyna najukochańsza istota je zauważy, pokocha, zmieni siebie i wszystko wokoło, tak żeby było inaczej. Może tu tkwi odpowiedź na pytanie, dlaczego nie można pomóc dda/ddd które jest naszym partnerem, rodzicem – bo nikt nie jest w stanie stać się czyjąś matką! I do tego matką odmienioną…
                      Pozdrawiam Cię Carola i wszystkich innych.

                      yucca
                      Uczestnik
                        Liczba postów: 588

                        Chyba nie do końca wcześniej zrozumiałam Twój post.
                        Oczywiście lepiej poznać prawdę i nie karmić się iluzja, nawet jesli ta prawda nie jest taka jaką chcielibyśmy ją widzieć. Ale jak już się tą prawdę pozna, przyjmie, choć moze z lekkim niesmakiem, wtedy można ze spokojnym sumieniem zamknąć rozdział i wiedzieć, że nie ma do czego wracać i czego szukać.Poszukiwanie miłości było sensem moich ciagłych powrotów, a odnalezienie wiedzy o tej miłosci jest dopełnieniem i zarazem zakończeniem poszukiwań – znalazłam co szukałam.

                        Ja miałam w sobie dwa obrazy, dwie wersję. Jedna część mnie chciała widzieć w mojej matce tylko miłość, a druga tylko nienawiść, zło i krzywdę. A prawda jest taka, że Ona ani mnie nie kochała ani nie nienawidziła (albo inaczej coś we mnie kochała a czegoś nienawidziła, co w sumie znaczy że nic nie czuła do końca), Ona mnie nawet nie dostrzegała!, nigdy nie zobaczyła w całości i nie poznała!, widziała tylko swój wyimaginowany obraz mnie, swoje iluzje, projekcje i twory wyobraźni! I To można uwazać za dramat, ale z drugiej strony wiedza o tym, że ja sama siebie tez nie znam i tak jak napisałam wczoraj, moge siebie poznać wiedząc, że poprzednia wersja, pochodząca od matki, jaką wszyscy zapisujemy w umyslach jako obraz siebie jest NIEPRAWDZIWA – daje motywację do pracy, jakiś cel, sens, coś dla czego warto się podnieść i ruszyć z miejsca, żeby się przekonać jak jest na prawde . To jest chyba to, co określa się słowamy – coś umiera ale w to miejsce rodzą się nowe mozliwości.
                        Dobranoc

                        Edytowany przez: yucca, w: 2008/05/16 00:22

                      Przeglądasz 10 wpisów - od 11 do 20 (z 25)
                      • Musisz być zalogowany aby odpowiedzieć na ten temat.