Witamy Fora Rozmowy DDA/DDD Lęk przed śmiercia…

Przeglądasz 10 wpisów - od 21 do 30 (z 62)
  • Autor
    Wpisy
  • myszkowoz
    Uczestnik
      Liczba postów: 147

      czytajac te wszystkie posty zaskoczyla mnie jedna rzecz… ja sie nie boje smierci samej w sobie. umre to po prostu nie bede o tym wiedziec. ale to cholerne umieranie. to cierpienie z tym powiazane! bo ile osob tak naprawde ma szczescie umrzec we snie? …moze dlatego ci motocyklisci tak jezdza, maja bardzo szybka smierc…. ja nie chce umierac cierpiac. jeczac z bolu, byc przykutym do lozka, czuc smrod rozkladaajacego sie mojego ciala, prosic o wymiane pieluch, podtarcie tylka. chyba najbardziej tego jeczenia z bolu, w ktorym bede wrecz blagac o smierc, tak jak to wiele robi…. boje sie umierania na raka…:( …w szpitalu

      yucca
      Uczestnik
        Liczba postów: 588

        No ja podobnie rozumiem, nie chodzi o samą śmierć, bo wtedy się po prostu przestaje istnieć i już nas nic nie obchodzi, osoby wierzace w życie pozabrobowe tez mają juz chyba w tyle to co zostaje. W sumie ten strach tez jest strachem przed bólem, bezradnością, albo przed jakąś nieuleczalną, poważną chorobą, która mocno ogranicza, przykuwa do łóżka. Ogólnie przed takim stanem w którym będę wiedzieć, że już nie zdąże zacząć żyć… i bradzo mało już mnie może spotkać.

        din
        Uczestnik
          Liczba postów: 30

          tak czytam i wydaje mi się że np. moja matka i tata maja tak jak wy, boją się wielu rzeczy, jak nad morze to się utopisz jak w góry to zginiesz w górach. Czasem im mówię że w domu też można zginąć nawet siedząc na kiblu w WC. Ja mam swój sposób, wyjeżdżam pod namiot, lecę samolotem na chwilę w odwiedziny, chodzę na prawko kat A, mimo upartej tezy mamy że się zabiję i cynicznego uśmiechu ojca wystarczy mi kwadrans jazdy na moto na placu nawet, jest strach, sa wywrotki, trzesące portki;) ale potem już do końca dnia mam taki spokój, satysfakcję, pewność siebie i humor ze nic nie jest mi w stanie tego zabrać. Tak więc trzeba się ugiąć i szukać czasem czegoś poza fantazjami o rozkładającym się ciele.
          ps.czasem są ludzie którzy mimo np alzheimera mają taki strach przed śmiercią, że paradoksalnie uruchamiają w sobie wolę walki i przeżycia. Moja babka leży już 8 rok, żyje jak roślinka. Ciekawe ilu z was tez ma na co dzień opiekę nad starszym.

          agataD
          Uczestnik
            Liczba postów: 105

            Hmm…też mam chyba trochę za bardzo rozwiniętą wyobraźnię pt. co się może stać, ale nie rezygnuję z tego powodu z ryzyka, raczej staram się to wykorzystać jako motywację aby robić coś na tyle dobrze, żeby było jak najmniej ryzykowne- dla mnie i dla innych. choć i tak przez konie lądowałam na pogotowiu 2 razy B)
            Natomiast nagła śmierć mojego ojca alkoholika (jeśli można w tym wypadku w ogóle mówić o niespodziewanej śmierci:blink:) pokazała mi, że nie warto odkładać mądrych decyzji na później, bo…w każdej chwili można umrzeć i nie poczuć radości z normalnego życia. chociaż w sumie jak już człowiek nie żyje to mu wszystko jedno, czy coś przeżył, czy nie B) cóż…pozostaje żyć chwilą i umierac nagle, żeby nie zdąrzyć czegoś pożałowaćB)

            yucca
            Uczestnik
              Liczba postów: 588

              Zaqwas, tylko, żeja nie mam tak, że boję się, że się utopię, zabiję, jak coś robię. To
              "zabiję" całkiem do niedawna było w podświadomosci, czułam tylko duży lęk przed jakąś sytuacją, czynnością. W sumie nie wiedziałam czegoś się boje.

              A co do opieki nad chorymi, to za dużo tego było w moim życiu. Zaczęło się od alzheimera mojej prababci (3 lata jako warzywo z chwilowymi przebłyskami mętnej świadomości), babcia, dziadek i mama chorowali na raka, dziadek ostatecznie zmarł na serce, One dwie męczyły się i zmarły na raka, a na koniec niepełnosprawny wujek który był dla mnie zastepczym ojcem się powiesił. Za dużo tego było, może nie 8 lat , choć jakby to wszystko zebrac do kupy to na pewno by się uzbierało.

              yenny
              Uczestnik
                Liczba postów: 21

                yucca zapisz:
                „No tak, tylko ja nie wierze w boga i życie pozagrobowe, w żadne odrodzenia sie w nowym wcieleniu. Wierze w to co widze i może jeszcze troche więcej,ale bez fajerwerków. A zmiana podejścia dla jakiejś korzyści w stylu – będę wierzyć bo tak jest wygodniej, choć wcale mi to nie pasuje, byłaby sztuczna. Myślę, że wybierając jakaś droge zyciową nie możemy jej zmieniać z powodu jakiegoś problemu.”
                ale to że wybrałaś jakąś droge życiową nie znaczy że musisz po niej za wszelką cene kroczyć.
                Sama byłam niewierząca, a nawet mówiłam że wiara jest dla słabych, ale musze przyznać że też jej potrzebuje, bo nie radze sobie ze swoim życiem.

                Co do umierania widziałam umierających starych ludzi którzy czekali na nią jak na ukojenie. Myśle że na starośc człowiek godzi sie z myślą o śmierci. Osobiście mam nadzieje, że kiedy przyjdzie po mnie (ze swoją kosą 😉 ) zapytam sie jej: co cie zatrzymało tak długo? Chociaz nie powiem, bo rówinież sie boje że jakiś wypadek odbierze mi możliwość zaczęcia żyć..

                Anonim
                  Liczba postów: 20551

                  yenny zapisz:

                  ale to że wybrałaś jakąś droge życiową nie znaczy że musisz po niej za wszelką cene kroczyć.”

                  Oczywiście, tylko krowa nie zmienia poglądów, tylko ,że mi moje niewierzenie odpowiada i jak dotychczas nie mam z nim kłopotów, nie cierpię na brak wskazówek życiowych czy samotność duchową. Pojawił się tylko problem strachu przed śmiercią a i on dla mnie ma wymiar bardziej psychologiczny niż religijny – myślę, że gdybym wierzyła to bałabym się tak samo, bo strach jest u mnie wynikiem uwarunkowań wychowawczych, przeżyć. Korelacji miedzy atakami mojej matki a moimi przeżyciami zwiazanymi z umieraniem, chorobami bliskich.

                  Tak, żeby była jasność już kompletna- najbardziej to się boję, że skończe jak mój wujek, ktory zalamał sie w wojsku, bo nie mogł sobie tam poradzić – jego dysfunkcja polegała na byciu bardzo delikatnym, wrazliwym, aż do przesady. A załamanie pociągnęło za sobą bardzo poważną w skutnach chorobę nerwową, która w wieku 20 lat praktycznie odcięła go od zycia społecznego, zył tak 30-parę lat, a potem się zabił.
                  I ja mam w głowie strach, że jak nie będę ostrożna i nie będę bardzo uważac na to co mnie w zyciu spotka, to skończę jak on.

                  Drugi strach to nowortwór w dość młodym wieku – moja matka zmarla na raka w wieku 50 lat, mając w głowie milion planów…

                  A poza tym chyba nie da się wierzyć na zawołanie, bo to tak jakby lubić kogoś nie dlatego, że się go po prostu lubi, że tak się czuje, ale dla jakiś korzyści. Sztuczne, sprzedajne, obłudne.

                  Jestem niewierząca od jakiś 20 lat, odkąd zaczęłam samodzielnie myśleć, czyli właściwie nigdy wierząca nie byłam i nigdy mnie do tego nie ciągnęło, więc nie czuję by z powodu strachu przed śmiercią czy z innego podobnego powodu miała zacząć. To jest problem , etap w terapii, zwiazany z ryciem w podświadomości, i szczerze mówiąc to troche nie wiem co ma piernik do wiatraka (?). Wierząc w życie pozagrobowe, mogłabym się bać tęskonoty za bliskimi którzy pozostają zywi, jakiejś samotności, zmiany… Więc co za różnica? Po głębszym zastanowieniu myślę, że wiara nic nie rozwiązuje, zmienia tylko przedmiot lęku. Myślę, że ten problem ma również rozwiązanie w moim położeniu, również osoby niewierzace mogą sobie z nim poradzić, zresztą czas pokaze. Powiem tylko tyle, że we mnie coś się zmienia, w wyniku samego dostrzeżenia problemu i rozmawiania o nim – za co Wam wszystkim dziękuję – również za te "nietrafne" dla mnie rozwiązania, bo są tak samo ważne. Nabieram dystansu, oglądu, żyję ze świadomością strachu, rozmawiam o tym i zaczyna się układać.

                  Hmm, zauwazyłam w naszych wypowiedziach taką prawidłowość, że kazdy pisze o innej śmierci i o lękach przed różnymi jej rodzajami. Pojawiają się lęki przed utopieniem sie, długą chorobą, nowotworem, inni z kolei piszą o zastanawianiu się nad śmiercią i układaniu zycia na emeryturze, a nawet o czekaniu na śmierć w starszym wieku. I zastanawiam się czy to o jakiej smierci piszemy, nie ma zwiazku z tym jak umierali nasi bliscy. Czy nie jest tak, że na słowo "śmierć" nasuwa nam się na myśl skojarzenie z takim jej rodzajem, jakiego byliśmy swiadkami? U mnie tak jest. Ciekawe jak u Was?

                  myszkowoz
                  Uczestnik
                    Liczba postów: 147

                    Yucca, ale trafilas na temat, ktory jest dla mnie juz dawnym problemem.

                    Kiedy mi dziadek umieral, to bylo to przykre, ale traktowalam to jako taka kolej rzeczy. Mial 85 lat, nowotwor z przerzutami. Po prostu nadszedl jego czas. A mial dobre zycie, i dobra smierc. Wszystkie jego corki byly przy nim w trakcie umierania. Tak bym chciala ja umierac. W wieku starczym, wsrod bliskich.
                    Najtrudniejsze jest dla mnie widziec umierajacych mlodo. Jak np na Ojomie byla dwudziestoparoletnia dziewczyna, ktorej po prostu tetniak w mozgu pekl. Jak widzialam jej meza/chlopaka oraz matke przy jej lozku plakajacych. I jeszcze nieswiadomych tego ze ona bedzie dawca narzadow. Albo gdy musialam byc przy sekcji zwlok. Na jednym stole lezal stary mezczyzna. Jakos mnie to nie ruszalo. No coz, wprawdzie zmarl w wypadku ale dozyl swego wieku. Taka kolej rzeczy. Ale na drugim… dwudziestoletni chlopiec motocyklista (to do tego ktory mowi ze lubi jezdzic na motorze!!!) Jeszcze dzien wczesniej smial sie, mial pewnie dziewczyne i plany na przyszlosc, a teraz zimny caly polamany, wszystkie narzady wewnetrzne zmiazdzone. To sa sytuacje, ktore mnie psychicznie wykanczaja. Widziec mlodych umierajacych. Oni nie mieli szansy na dobre zycie… bo za szybko sie skonczylo. I nie mieli na to zadnego wplywu… no moze ten motycyklista mogl nie jezdzic, ale ta dziewczyna? Urodzila sie z tykajaca bomba w glowie, i nic na to nie mogla poradzic. I jak wiele innych ludzi, ktorzy umieraja mlodo, a to na nowotwor, a to na inne choroby.
                    Bardzo chcialabym moc umrzec w starosci, przy bliskich. Nie boje sie ryzykownych rzeczy, bo tam mam kontrole nad tym. Np, jezdzac autem wybieram predkosc nad ktora panuje. Ale boje sie jakiegos wrednego chorobska nad ktorym nie mam kontroli, i wiem ze wspolczesna medycyna tez czesto niewiele moze zdzialac.

                    ps. troche sie miotam w wypowiedziach. wczesniej pisze ze boje sie w starosci nowotworu, teraz ten tekst. ale mysle ze to wszystko zbiega sie do jednego, boje sie choroby

                    Edytowany przez: cerebri, w: 2008/06/15 09:06

                    yucca
                    Uczestnik
                      Liczba postów: 588

                      Piszemy w sumie o lęku przed smiercią, ale hmm, tak się zastanawiam czy to nie jest worek do którego się wrzuca różne rzeczy. Bo tak w sumie nagłej śmierci chyba mniej się boimy. Raczej postawiłabym (przynajmniej u siebie) na lęk przed utratą, zmarnowania życia, zanim jeszcze naucze się z niego czerpać. Lęk przed tym, że będę (jak mój wujek) patrzyć na życie toczące się dookoła i będzie mi bardzo trudno w nim uczestniczyć. Choć tak sobie myślę, że i ludzie nieuleczalnie chorzy przy dużej determinauji potrafia tak się zorganizowac, by żyć w miarę normalnie, by nie siedzieć i nie myśleć jak mój wujek, by pomimo trudności stworzyc sobie swój świat – teraz w dobie internetu, komunikacji to jest jeszcze łatwiejsze.

                      Ale ten lęk przed załamaniem się, i następstwami tego. On tak bardzo uwidacznie się w terapii, w zmianie zycia na takie którego kiedyś mi nie było wolno prowadzić. Przekraczam własne i rodzinne granice, tego co wolno, nie wolno (i o czym nei wie się nic z braku doświadczenia), pod groźbą wielkiego ataku, awantur, robie różne rzeczy pomimo lęku, który bądź co bądź u ludzi wychowanych w normalnych rodzinach jest ważną wskazówką. Tam jeśli coś jest uznane za niebezpieczne, to najcześciej takie jest. I teraz pojawia się ten problem, że nie wiem czy jak przekroczę jakąś granice, to czy nie będzie to błąd który pociągnie za sobą nieodwracalne konsekwencje. Można się bać śmierci na motorze i nie jeździć, to proste, bez tego można żyć. Tak samo z lękiem przed utonięciem, można nie wchodzić do wody, albo robić to z zabepieczeniem, np na łódce – kapok. Ale co zrobić jeśli lęk polega na tym, że wszystko co się zdarzy za chwile może być do tego stopnia trudne, że spowoduje załamanie nerwowe tragiczne w skutkach?

                      Do tej pory z powodu takiego właśnie lęku obchodziłam życie zakosami, w sumie de facto żyjąc bardzo podobnie, jak mój wujek (o zgrozo!) Jaki paradoks. Nie wiem co to znaczy i dlaczego tak jest. Nie myślałam dotąd w ten sposob, karmiłam sie tym, że mam jeszcze szanse coś zmienić, ale przecież On też miał, inwalidzi mają takie same prawa tylko trudniej je zrealizować. To chyba kolejny aspekt sprawy.

                      p.s. Myślę, że ważne jest by zdać sprawę sobie z tego, że będąc inwalidą, nieuleczalnie chorym, dopuki mamy świadomość i w miarę funkcjonalne ciało, to ZYJEMY i możemy sporo. Zycie kończy się śmiercią a nie chorobą. To mój wujek zrezygnował z tej szansy, pogrzebał się za zycia, zrezygnował z niego, z różnych powodów. Przypomniał mi się ten człowiek sparaliżowany (głośna sprawa jakiś czas temu), ofiara wypadku motocyklowego, który domagał się eutanazji. Później oglądałam program o nim, który pokazywał że znalazł przyjaciół, wyjeżdza z domu, ogląda przyrodę, bawi się tak jak może , więc okazuje się, że tak tez można. Nie potańczy już nie nie połazi po tatrach, ale żyje, doświadcza, przeżywa… Tak też można żyć.

                      Edytowany przez: yucca, w: 2008/06/15 10:03

                      JaAga
                      Uczestnik
                        Liczba postów: 218

                        Myslałam,ze boje sie zycia, ale moze to jakis rodzaj strachu przed smiercia. Stachu, ze nie zdążę tak na prawdę żyć, a umrę. Ze bede załować swojego zycia.
                        czasami mam wrazenie,ze zycie jest tak ulotne, ze nawet sie nie spostrzege, gdy smierc spojrzy mi w oczy. Tylko, ze nie bałam się tego, ze moze nadejsc jutro za rok, za 10 lat…bałam się tego, ze nie wykorzystam chwili. Mogłabym umrzec młodo, ale musiałabym miec poczucie, ze przezywam zycie w pełni i poczucie ze zrobiłam wszystko czego chciałam,ze niczego nie załuję.
                        Nie bałam się śmierci tylko tego, ze zycie wydusi ze mnie wszystkie soki, zamiast ja z niego. Bałam się błedów, ran, pustki. Boję się chyba tego, ze tak łatwo stracić wszystko w co się wierzy i kocha.
                        Wydawało mi się, ze nie boję się smierci, ze jak bede postepowac jak najlepiej potrafie, to umre z poczuciem spełnienia. Nie boję się śmierci i tego co bedzie czy nie bedzie po niej. Jak zniknę to przeciez nie bede niczego czuła. Nie bedzie mnie i nie bedzie strachu.
                        Bardziej się bałam tego, że życie mnie przerośnie. Ze bede umierac za zycia, ze dobije mnie pustka, ze nie znajde w nim sensu, ze pogubie wszystko co wazne, a gdy odnajde to co wazne, to i tak zniknie to wszystko, przeminie, a ja nie bede umiała się z tym pogodzić i nie bede umiała dalej zyc i od nowa odnaleźć radośc. Bałam się, ze te wszystkie wartości są jak domki z kart, jak zamki na piasku…
                        Strasznie boję się śmierci/ straty bliskich osób. Boję się, ze nie zobaczę więcej swoich przyjaciół, ze ludzie, którzy byli dla mnie ważni pewnego dnia odejdą.
                        Boję się tego, ze kiedys strach zdominuje moje zycie, ze przestane ufac, przestane kochac i przestane się zaprzyjazniac, bo stwierdzę, ze to i tak nie ma sensu.
                        Boję się tego, że przestane wierzyć w życie, ze zaczne zyc smiercią, bo wszystko w nim straci sens. Boję się tego, ze pogubię się, ze strace z oczu to co ważne.
                        Moze faktycznie jest tak, ze postrzegamy smierc w zalezności od tego jak umierali nasi bliscy.
                        Moja przyjaciółka umarła mając 16 lat. Dzień wczesniej jeszcze sie smiała. Nie cierpiała więc śmierci nie postrzegam źle, bardziej boję się pustki po stracie, zycie uwazam za bardzo ulotne.
                        Moj kumpel walczył z rakiem-wygrał, bałam się umierania, bałam się tracnia ludzi za zycia, tego ze zycie powoli ich niszczy. Bałam się uzaleznień, sytuacji, w których życie wymyka się spod kontroli.
                        Sama smierc nie jest w gruncie rzeczy zła, Ci co odeszli mają juz spokój.
                        To tylko my za nimi tesknimy. Oni juz sa szczesliwi.Doszłam do wniosku, ze to nasz ból jest egoistyczny, ze to nam ich brakuje.

                        Nawet bedąc nieuleczalnie chorym mozna byc szczesliwym, mozna cieszyc sie kazdym dniem, szanowac chwile, napawac kazdą sekundą, ufac, kochac i byc kochanym, mozna zrobic wiele dobrego. Czasami wazne sa tylko chwile, mając kilka dni mozna na prawdę ja przezyć. Czasami lata są mniej warte niz chwile.
                        I tak na prawdę warto ufać,warto się zaprzyjaźniać, otworzyc, kochać, nawet jesli jutro miałoby nas tu nie byc. Warto kochać zycie i zyc zyciem.

                      Przeglądasz 10 wpisów - od 21 do 30 (z 62)
                      • Musisz być zalogowany aby odpowiedzieć na ten temat.