Witamy Fora Rozmowy DDA/DDD Lęk przed śmiercia…

Przeglądasz 10 wpisów - od 41 do 50 (z 62)
  • Autor
    Wpisy
  • jaedyta
    Uczestnik
      Liczba postów: 14

      temat ten jest mi dość bliski a szczególnie ostatnimi czasy a za sprawa terapii a właściwie tego że odmroziłam się po długim czasie i zoorientowałam się że umknęło mi 7 lat życia i nie wiem jak i gdzie i ogarneło mnie przerazenie że nie zdąże i wszystko juz za mna zaczęłam życ na czas dosłownie co do minuty aby jej niestracić w okropnym napieciu i pośpiechu jakbym chciała nadgonić stracone 7 lat skończyło się to ogromnym emocjonalnym dołem a przeciez do tej pory ja modliłam się o śmierć ponieważ moja mama zmarła 10 lat temu i ja chciałam do niej dołączyć, dopiero na terapii usłyszałam ze mam czas i sie zatrzymałam i chce wyjść z mojej skorupy ale powoli nawet jeżli miałabym przeżyć 1 rok szczęśliwa

      yucca
      Uczestnik
        Liczba postów: 588

        Jaedyta, mam to samo. Też gdzieś umknęła mi młodośc, dzieścia lat, nie wiem gdzie, nie wiem czym ja się zajmowałam, chyba uciekaniem, unikaniem życia.Wydaje mi się że wszystko w terapii się wlecze jak flaki z olejem, że zanim się wyleczę to stetryczeję 😉 i że nie zdąże przezyć szczęśliwie choćby tego roku. Wszedzie mi się pali, te małe, choć miarowe kroczki wyprowadzają mnie z równowagi. Boję się, że nie zdąże już na nic… i przez to jestem bardzo niecierpliwa i często wpadam w złość, chciałabym być już dalej.

        P.s. Przeżyć szczęśliwie, to chyba nie do końca trafne okreslenie. Chciałabym trochę czasu przeżyć WOLNA, bez tego krytycznego łańcucha w umyśle, bez cenzury, krytyki, sterowania.

        Edytowany przez: yucca, w: 2008/06/17 09:12

        myszkowoz
        Uczestnik
          Liczba postów: 147

          Oj Yucca, mysle ze tego krytycznego glosu w swojej glowie nigdy sie nie pozbedziesz. Bedzie moze cizszy, rzadziej bedzie sie odzywal, ale jednak bedzie. I chyba musisz to po prostu zaakceptowac. A mowie tak, bo kiedys sie uzalalam swojej psycholozce, ze zbyt bardzo sie przejmuje tym co moja mama mysli itp, a ona na to, ze ona tez tak ma. Mimo przeciez tego, ze sama przechodzila terapie, caly czas przeciez musi byc superwizjowana. A ma juz swoj wiek. i mimo wszystko tez sie przejmuje (albo przejmowala dopoki matka zyla) Wiec, chyba pozostaje pogodzic sie z tym ze ten glos wewnetrzny jest, i tylko wiedziec o nim, i miec ta swiadomosc ze nie trzeba sie z nim zgadzac. I ma sie to prawo wyboru.

          yucca
          Uczestnik
            Liczba postów: 588

            cerebri zapisz:
            „Oj Yucca, mysle ze tego krytycznego glosu w swojej glowie nigdy sie nie pozbedziesz. Bedzie moze cizszy, rzadziej bedzie sie odzywal, ale jednak bedzie.”

            Kurcze, ja to niby wiem, ale jak ktoś mi to mówi, pisze, to czuję ukłucie w duszy i złość, że jak sie kur… jakieś paskudztwo do Ciebie przyssie to już kaplica i tak do końca zycia zostaje.

            Cerebri mi już nie chodzi o jakic haapy end, że sobie nagle glos pójdzie, powie, przepraszam Cię czy coś w tym stylu…, jak ktoś zapisał się w nas że całe życie pierdolił farmazony bez ładu i składu, to już tak zostanie. Chodzi o to, że chciałabym nie reagować tak jak teraz, umieć olać, jakoś ten głos zignorować, nie bać się, i żeby po olaniu nie wracał gdy będę słaba z tą samą sprawą i furą złości o nią. Nie być uwiązana, nie chodzić tylko tymi znanymi i bezpiecznymi ścieżkami. Zeby ten pieprzony głos tak mnie nie atakował, nie próbował zmusić do samobójstwa (dawno tego nie było, może dlatego, że teraz jest w terapii jakoś bezpieczniej, wolniej, spokojniej, ale wiem, że to może wrócić w najsłabszym momencie z wielką siłą – tak robiła moja matka – gdy byłam silna to dawało spokój, ale gdy coś mi nie poszło i miałam potknięcie, to dowalał mi za wszystkie sprawy z tego okresu gdy byłam silna) i ten strach, tkwienie w "zaklętym kręgu".

            Moja terapeutka mi mówi, że ja gram na terapii swoje pieśni. I tak jest. Przychodzę "przygotowana", mam napisane co mam powiedziec, jakie tematy poruszyć, i gadam, w odróżnieniu od Ciebie cerebri, na moich sesjach to ja gadam, wtedy jest mniejsza szansa ze terapeutka mnie czymś zaskoczy a krytyk to podłapie i bedzie mnie gnebił jak durny kolejne 3 dni. Ciągle się boję, strach przełazi na ciało, mam jakieś astmatyczne uciski w klatce piersiowej, na tle psychosomatycznym oczywiście, alergie na pyłki ktora się wzmaga czym bardziej się boję i próbuje zyć pomimo strachu. Ciągle w mojej głowie jest chyba zapalona lampka "niebezpieczeństwo", hormony działają tak jakbym mieszkała w strefie bombardowania. Koszmar i tak już od kilku przynajmniej lat, jeśli nie więcej.

            Jestem w zakletym kręgu, to co decyduje o moim być albo nie być siedzi w mojej głowie, wszyscy inni na około są mniej wazni, bo nikt mnie nie uratuje, musze być ostrożna, bo nikt nie przegoni tego głosu, musze byc sama, wtedy jakoś idzie, ataki się zmniejszają.

            I co z tego, ze wiem dlaczego i czego się boję, nie umiem się przestać bać śmierci, załamania bo to instynkt kaze nam sie bać, chroni nas przed śmiercią. Mnie mój instynkt chroni w ten sposob przed zyciem. Bo nauczono mnie, że to zycie jest krańcowo niebezpieczne i jak sie nie jest bardzo ostrożnym na wszystko to tak Ci ktoś dowali, że Cię zabije…

            Musiałam się wygadać, wyżalić. Coś cerebri we mnie ruszyłaś tymi slowami, że to nie minie.

            Edytowany przez: yucca, w: 2008/06/17 09:45

            myszkowoz
            Uczestnik
              Liczba postów: 147

              Nigdy az tak zle sie nie czulam, wiec nie mam pojecia co ci na to odpowiedziec.

              Wiem, ze kiedys tez staralam sie byc silna, nie dopuszczalam do siebie zadnej slabosci. Ktos mi mowil, ze czegos nie potrafie, to od razu udawadnialam, ze tak. Ktos mi mowil, ze nie dam rady, dawalam z lepszym wynikiem… Rzadko plakalam, zawsze staralam sie byc usmiechnieta. Ale w srodku bylam jakas nieszczesliwa…. Chyba czulam ze to wszystko na sile. Na sile chce byc silna i ze wszystkim sobie dawac rade. Ale cos we mnie peklo. Nie wytrzymalam juz, jak wlasnie widzialam umierajacych ludzi. Przez jakis czas bylam jako wolontarisuzka w hospicjum… Tam wlasnie zobaczylam na czym polega prawdziwa sila, na tym ze czlowiek potrafi sie pogodzic ze swoim losem. Taka jedna kobieta, zawsze tylko mowila, obym dozyla urodzin wnuka, obym dozyla swiat. itp… Ona sie pogodzila z tym ze umiera, ale mimo wszystko nadal walczyla o takie wazne dla niej sprawy, i miala nadzieje. I od tamtego czasu zaczelam myslec, ze wcale nie musze byc silna. nie musze zawsze wszystko dobrze robic, wygrywac. Bo na pewne rzeczy wplywu nie mam. Trzeba sie umiec troche poddac. Trzeba sie starac, zeby bylo lepiej, ale tak na spokojnie. I ze musze sie pogodzic z tym ze jestem kobieta (nie facetem co probowalam nieraz udowodnic. taki maly absurd mego zycia), i ze po prostu sama w zyciu nie dam rady, i nie chce sobie sama dawac rady….

              Troche nieskladnie pisze, sorki, zauwazylam w tobie silny bunt, silny strach przed slaboscia… dlatego tak napisalam, sama jeszcze z tym wszystkimi walcze, i nie umiem tego tak prosto napisac

              Taki cytat z ksiazki "druga smierc mallory’go". chyba jako pierwszy wszedl na everest ale nie zszedl.
              "Bo ponoszac kleske my, ludzie glebiej doswiadczamy swego czlowieczenstwa niz odnoszac sukces"

              chce powiedziec, ze nie zawsze wszystko musi byc piekne, proste i przyjemne. I my ludzie nie musimy zawsze sobie ze wszystkim dawac rade.

              ps. a jeszcze taki maly zart lekarzy na twoje leki przed smiercia…."zycie jest smiertelna choroba przenoszana droga plciowa" 🙂

              Edytowany przez: cerebri, w: 2008/06/17 10:12

              yucca
              Uczestnik
                Liczba postów: 588

                Jakoś trudno mi było wczoraj się odnieść do Twojego posta, cerebri, w ogóle trudno mi o sobie rozmawiać. Odpisywanie innym jest łatwiejsze. Sama mam ochotę się po prostu rozmazgaić, rozlepić i krzyczeć "uratujcie mnie!!" choć wiem, że nikt mnie nie uratuje. I co z tego, że wiem, to nic nie zmienia. Uczucia w środku dalej krzyczą "ratunku!" i chca by ktoś wreszcie zabrał ten głos, cena nieistotna.

                Gdyby nie krytyczna część to nie miałabym problemów, naprawdę, choć to brzmi utopijnie, co to za problemy gdy nikt nie poniża, nie przeszkadza, nie wyzywa i nie osłabia, miód nie problemy.
                Wczoraj byłam na terapii, powtarzając na okragło, że to nie ma sensu, że nie chce dalej, nie mam siły, że się boję że się załamię, że nie umiem wybrać czy żyć czy umrzeć i takie tam. Kur… czuję się samotna, a jak jestem z kimś blisko to uciekam. Dance macabre normalnie. Gonitwa bez wyjścia. Zaszantażowalam wczoraj bliską mi osobę, mówiąc, że jak mi nie pomoże, jak nie przestanie uciekać ode mnie, to się zabije i mówiłam śmiertelnie poważnie, bo tak czułam, najgorsze, że dalej tak czuję. I nie czuję się nawet winna, bo tłumaczyłam, prosiłam setki razy, teraz przyszła pora na ciężką amunicję, walcze o życie… Wiem, że jak znów zostanę sama to nie pójdę ani kroku dalej. Jedyna nadzieja w tym, że będę miała alternatywę, że będę miała po co przez to przechodzić, że za murem ktoś będzie czekał. Ze w trudnych chwilach ktoś powie "choć do mnie", bo wiem, że jak mam alternatywę, to umiem ją wybrac i się jej trzymać. Tak to sobie wymyśliłam.

                Aha, wychodzi na to, że ja się nie boję śmierci, boje się że umrze moje marzenie o wolności, że nigdy mi się nie uda wywlec z tego, zresztą to to samo.

                Pisałaś cerebri o słabości, o strachu przed nią. No tak, słuszne stwierdzenie, boję się jej, bo to słabośc jest dla mnie jak położenie głowy pod topór. Ale nie zabraniam jej innym, byle ta słabość nie była pchaniem się w paszcze lwa. Zazdroszczę ludziom którzy umieją odpoczywać, zwolnić, ja ciągle uciekam, biegnę, bo mam na karku potwora… I czy ktoś mi uwierzy czy nie, nie mam pojęcia co ze mną będzie dalej.

                babsy
                Uczestnik
                  Liczba postów: 155

                  A ja się nie boję śmierci. Naprawdę. Smierć jest straszna tylko dla tych, którzy zostają. Np. dla mnie tragedią będzie śmierć rodziców, bo oni mnie zostawią, a ja będę musiała sobie z tym poradzić. Ale śmierć własna? Eee tam. Każdy, komu choć raz urwał się film po przedawkowaniu alkoholu (w mojej opinii) poznał jak to jest umierać. Ot, nagle wszystko robi się czarne. I gdyby nie to, ze obudziliśmy się następnego dnia, niczego nawet byśmy nie zauważyli. Moim zdaniem tak wygląda śmierć. I czego tu się bać?
                  Moje życie było w znakomitej większości tak gówniane, że często myślę sobie, że lepiej w gruncie rzeczy byłoby umrzeć. Bo króciusieńkie chwile złudnego "szczęścia" nie były warte całego tego bagna. Nadal tak myślę dość często- tacy, jak ja, nie powinni się rodzić.
                  Wiem, co wielu z Was mi napisze: że trzeba walczyć, nie poddawać się, znaleźć w życiu coś, co będzie przynosiło mi radość. Ale jakoś kiepsko mi to wychodzi. Moje emocje- jak przychodzi co do czego- biorą nade mną górę. Złość, rozpacz, paniczny strach… Nie stać mnie na huuraoptymizm, bo tak wiele upadków już zaliczyłam, że po prostu patrzę na wszystko boleśnie realnie. Oglądacie serial "DR HOUSE"? Ten facet to ja.

                  PS.
                  DR HOUSE to genialny serial dla każdego, szczególnie dla DDA. Naprawdę polecam.

                  yucca
                  Uczestnik
                    Liczba postów: 588

                    Babsy, mam podobne odczucie, że te chwile szcześcia są niczym w porównaniu do trudów, cierpienia. To sprawia, że mało mnie tu trzyma, a żeby się pozbierać musiałabym mieć motywację, wiedzieć, że ktoś na mnie tu czeka, czeka a nie ucieka. Ze jak sobie poradzę, to nie zostanę z pustką, z samotnością. Dlatego w mojej głowie rodzi się pytanie, czy warto o siebie walczyć, czy warto to wszystko przechodzić.

                    Trudno znaleźć coś co przynosi radość, gdy rodzice ciągle to nam zabierali, też mam z tym kłopot, bo wszystko co kocham było uważane za gówno warte, a gdy coś zaczynałam od razu słyszałam, że i tak mi się nie uda a zresztą komu to potrzebne. Jakaś paranoja, no jak komu, mi!

                    Czasem nie da się walczyć, trzeba się sobą zaopiekować, odpocząć, porozpieszczać się, poużalać się nad sobą, mieć kogoś kto przytuli, komu można powiedzieć, że już się nie ma siły.

                    myszkowoz
                    Uczestnik
                      Liczba postów: 147

                      Yucca, caly czas sie zastanawiam co Ci odpisac, no i mam z tym problem. Czy dobrze rozumiem, ze Ci sie w twoim zwiazku z facetem niezli wszystko chrzani? Jesli tak, to wspolczuje. Sama poznaje na wlasnej skorze, co to znaczy, jak na tej linii sie cos pieprzy. Ale w takich chwilach, dochodze do wniosku, ze glupota jest opierac sie tylko na tej jednej jedynej osobie. Facet facetem, ale przeciez sa jeszcze przyjaciele. I ty napewno ich tez masz. I nie wierze w to abys byla calkiem sama. PRzyjaciele napewno cie z checia wysluchaja, pociesza a nawet i przytula… tylko musisz im na to pozwolic. (ten tekst to tez jest dla mnie 😛 ) Wiec nie jestes sama. I jedno wiem, nie warto myslec, ze tylko od tego drugiego czlowieka zalezy nasze szczescie, chec walki o siebie. I wogole wszystko. Ze bez tej drugiej osoby to juz nie ma co sie starac (choc wlasnie ja jestem na etapie takiego zalamania, ze sama zaczynam miec mysli, nieco z lekka samobojcze 😉
                      Jak wpsominam czasy, gdy bylam sama to tez nie bylo zle. Moglam robic wiele rzeczy, ktore nie moge teraz robic. Wiec chyba wszystko ma swoje dobre i zle strony. I mysle ze kazdy ma ta alternatywe. Mozna byc szczesliwym samym ze soba… A moze to jest tak, ze dopoki sama siebie nie pokochasz, to nie bedziesz mogla kochac innych???. Moze warto sie najpierw skupic na tym, aby siebie pokochac, a dopiero potem uzalezniac swoje szczescie od drugiej osoby?
                      I yucca, nie zapomnij o przyjacielach!! Oni sa bardzo wazni w naszym zyciu. I to my musimy im pozwolic na to, aby mieli wiekszy udzial w nim, sami nie wepchaja sie… musza zostac zaproszeni … (niestety, ja wolalabym zeby sie wychali 😉

                      a babsy
                      „. Nadal tak myślę dość często- tacy, jak ja, nie powinni się rodzić.”

                      Nie zgadzam sie z toba. Wszystko ma swoja przyczyne, i skutek. I to ze jestes na tym swiecie, to tak wlasnie ma byc. Mozesz duzo zmienic, dla siebie i innych. Bo chociazby to ze tu piszesz to juz duzo zmienia. Mi te forum bardzo w tej trudnej dla mnie sytuacji pomaga. A to dzieki takim ludziom jak ty. wiec nie moge sie z toba zgodzic.

                      babsy
                      Uczestnik
                        Liczba postów: 155

                        Przepraszam, że tak wracam do tego serialu, ale tam jest naprawdę dobry dla DDA wątek. Otóż dr House miał w pewnym momencie życia zawał w nodze. Nogę zoperowali, mimo iż istniała szansa, ze operacja się nie uda, a facet umrze (nie chciał operacji, ale żona podjęła za niego decyzję). Od tamtej pory żyje, ale codziennie cierpi ból tej nogi i jest uzależniony od leków przeciwbólowych. Facet jest zgorzknaiały, samotny, cyniczny, nie rozczulają go małe dzieci z rakiem ani umierające matki, ani nic w ogóle. Jedyne, co sie liczy, to praca (rozumana jako rozwiązywanie zagadek "trudnych przypadków", a nie górnolotne pomaganie ludziom). W jednym z odcinków w wyniku splotu różnych wydarzeń przyjaciel House’a zarzuca mu, że ten uwielbia być cierpiętnikiem, bo sobie zrobił z tego fetysz, bo tylko cierpiąc czuje się dobrze.Z jednej strony sam siebie podziwia, z drugiej nienawidzi i dąży do autodestrukcji. Poczułam, jakby ten koleś mówił do mnie.
                        I do mnie również, jak do tego House’ a nie przemawiają – niestety- argumenty o tym, że "po coś przecież jestem". Za dużo w tym mistycyzmu i za mało konkretów. Ulga żadna. Jestem osobą niewierzącą i dla mnie cały ten świat to albo przypadek, albo wynik działania sił natury, albo po prostu coś normalnego we wszechświecie.
                        Mówiąc krótko: nie widzę sensu, nie potrafię sobie pomóc, a schematy, jakie mam wdrukowane w siebie, wydają sie nie do pokonania. Mam wspaniałego faceta, a mimo to, gdy jest mi źle, to go atakuje, zamiast przytulać się czy się rozpłakać. Czasem traktuję go tak, jakby to on był moją matką czy ojcem, którzy mnie nigdy nie rozumieli. Automatyzm moich zachowań mnie przeraża. A ogrom bólu psychicznego, który często jest wręcz fizyczny, staje się często nie do zniesienia. Czasem myślę sobie, że ten umowny Bóg tworzy takich jak ja, żeby się na nich wyżywać i dobrze bawić się ich kosztem.

                      Przeglądasz 10 wpisów - od 41 do 50 (z 62)
                      • Musisz być zalogowany aby odpowiedzieć na ten temat.