Odpowiedzi forum utworzone

Przeglądasz 10 wpisów - od 1 do 10 (z 44)
  • Autor
    Wpisy
  • hannae
    Uczestnik
      Liczba postów: 49
      w odpowiedzi na: Nie chce mi się żyć #465851

      Nie wiem czy to pasuje do tematu wątku, ale ostatnio mam taką plątaninę myśli, że ciężko mi ze sobą wytrzymać. „Zostawiłam” mamę w domu z uzależnionym ojcem, niby nic się takiego nie dzieje, ale mam wyrzuty sumienia. Mimo wieku, w miare stabilnego już związku i zaczynaniu tak naprawdę od nowa, nie mogę się odczepić od przeszłości. Gdy spotykam się z mamą to później caly wieczór płacze- martwie się tym jak sobie radzi, że jest sama (mimo, że pół życia była tak naprawdę), ze coś jej się stanie i co ja wtedy zrobie. Mama jest silną kobietą i nigdy się nie użalała i podłamwyała, ale ja się stresuję. Partner nie potrafi mnie pocieszyć, bo ja nie umiem się tak naprawdę otworzyć. Otwierałam się przed nim miliony razy i czuję, że On nie potrafi mi pomóc. Nie wie jak to jest i nie umie postawić się w mojej sytuacji. Czuję się jakbym tworzyła sobie szczęscie i własne życie na nowo,ale ta przeszłość mnie ciągnie w dół i powoduje natychmiastowe załamanie, rozbicie, czarne myśli, wspomnienia. Czy to jest jakiś kolejny „etap” wychodzenia z dda? Bo jest coraz lepiej, bylam na terapii nie raz i wydaje mi się, że zaczęłam wychodzić na prostą, układać sobie życie. Mimo wszystko mocno się stresuję, kilka pierwszych miesięcy wyprowadzki,nowej pracy, docierania się w związku spowodowały u mnie zaburzenia hormonalne, wypadanie włosow, wahania nastrojów. Wydaje mi się momentami, że nie jestem do końca przystosowana i wszystko przeżywam zbyt mocno.

      hannae
      Uczestnik
        Liczba postów: 49

        Chciałam też podzielić się tu swoim problemem, gdyż sama jako dda miewam problemy w związku.. Od kiedy mieszkamy wspólnie jest naprawdę dobrze, dostałam poczucie bezpieczeństwa, wracam codziennie do domu ze spokojem. Pierwszy raz od dłuższego czasu nie boję się. Problemem jest jednak moja chęć kontrolowania sytuacji, zawsze tak miałam, ale teraz z wiekiem mi się to nasiliło. Mamy kłótnie dot. nałogu partnera czyli papierosów, których nienawidzę. Mimo, że on stara się nie palić przy mnie. On nie potrafi mimo wcześniejszych starań rzucić i doprowadza mnie to do szału. Do szału doprowadza fakt, że nie mam nad tym kontroli i nic nie mogę z tym zrobić. Ostatnio wpadłam w mega złość, zaczęłam płakać i denerwować się jak małe dziecko. Czułam dosłowny brak kontroli nad sytuacją, frustrację, dosłownie tak samo jak widziałam pijanego ojca i nie mogłam nic z tym zrobic, tylko zaakceptowac to co jest. Nie wiem jak panować nad takimi emocjami. Nie mogę wyzbyć się złych emocji, unikam partnera w takich momentach i zamykam się w sobie. Mam ochotę go 'ukarać’ tym, że się nie odzywam, bo inaczej nie potrafię sobie poradzić z tymi uczuciami. A wiem, ze on nie rzuci papierosów, a na pewno nie w najbliższym czasie, więc muszę zacząć sobie radzić i z takimi emocjami. Zauważyłam, że jako DDA jest to generalnie cholernie trudne..Cały czas walcze ze sobą, swoimi nastrojami, które bywają różne..staram się dopasować do otoczenia i być lepsza jako człowiek, ale to nie wychodzi…

        Jak wyzbyć się kontroli nad innymi, jak po prostu nauczyć się  „olewać”, nawet gdy osobą która sobie szkodzi jest twój ukochany? Przyswoić sobie myśl, że „jego życie, jego sprawa” i jeżeli on nie będzie chciał zmian, to nikt go do tego nie zmusi. Bardzo mi zależy na partnerze, oddałabym za niego wszystko, ale nie potrafię tej jednej kwestii zaakceptować. Z biegiem lat w zasadzie zaczęłam to coraz mniej akceptować i coraz bardziej się irytować.

        Skąd w zasadzie bierze się takie zachowanie u DDA, chęć kontrolowania wszystkiego i wszystkich?

        hannae
        Uczestnik
          Liczba postów: 49

          Tak, sporo rozmawiamy i staramy sie byc szczerzy wobec siebie. Przyjaznimy sie od zawsze i sluchamy sie, wspieramy. W tych najgorszych momentach zawsze mnie i wysluchiwal, wspomnialam tylko o tym, ze nie chce rozwlekac sie nad tym jak to pare dni w miesiacu dopadaja mnie takie depresyjne mysli i zwatpienie w siebie.Nie czulabym ulgi mowiac w kolko ze nie wierze w siebie i ejste beznadziejna. Bo wiem ze te mysli sa nieprawdziwe i on nie jest w stanie ich ze mnie wypedzic..i ze za chwile mijaja.stad stwierdzenie ze wiem, ze musze nad tym pracowac. Pomimo wsparcia z jego strony zdaje sobie sprawe, ze te rzeczy nalezaloby chyba omowic z kims kto moglby dac mi narzedzia do pracy nad soba. Czas wiec zabrac do pracy nad soba, gleboko wierze w to ze bedzie dobrze:) Pozdrawiam i dzieki za rozmowe!

          hannae
          Uczestnik
            Liczba postów: 49

            >Sjz39 roznica polega jednak na tym, ze ja glosno nie mowie o swoich problemach, bo wiem, ze to sa tak naprawde moje wymysly, gdzies tam gleboko zakorzenione czarne mysli. Co jakis czas zwierzam sie przyjaciolce w bardzo kiepskich chwilach, ale staram sie nie obarczac tym partnera, z ktorym jednak jestem na co dzien. Staram sie wiec nie „zatruwac” tym otoczenia. Wszyscy wokol pewnie uwazaja mnie za fajna dziewczyne, wesola i wygadana, bo taka chyba naprawde jestem. W poprzednich postach wspominalam, ze pojawiaja sie u mnie takie ciemne „okresy” mimo ze rzadko, to przeraza mnie ta nagla zmiana nastawienia, mysli na swoj temat itd. I stad moje obawy. Moj ojciec byl zawsze na nie ze wezystkim, bardzo wrazliwy na opinie i chyba gdzies tam jako dziecko wchlanialam to mimowolnie. I tylko w takich okresach odsuwam sie od kontaktow, zebt wlasnie nie obarczac swoimi wymyslami innych. Natomiast gdy wracam do siebie to znow staram sie byc w towarzystwie, otwieram sie do ludzi. Problem rodzinny i zwiazane z nim odchyly juz przegadalam z najblizszymi, takze wiem ze takie pozostalosci w stylu braku wiary w siebie, nerwowosc itd musze sama przepracowac i nauczyc sie to jakos to zwalczyc i zrozumiec, ze potrafie!Takze nie sa to moje poglady, nie chce byc niewidzialna i zniknac:) chyba po prostu zbyt wrazliwie traktuje otaczajaca mnie rzeczywistosc i zbyt wiele wymagam od siebie i wciaz pojawia sie u mnie czasem ten wewnetrzny krytykant, ktorego musze uciszyc:)

            hannae
            Uczestnik
              Liczba postów: 49

              malina32 Sama nie wiem czy moja terapia była rzeczywiście skuteczna. Chodziłam na nią bardzo długo, niesamowicie zaufałam mojej terapeutce i mówiłam je właściwie wszystko..praktycznie na każdym spotkaniu płakałam…Po spotkaniach z nią miałam tyle sił i pewności siebie, że potrafiłam przeprowadzać najcięższe rozmowy. Jednak nie wiem na ile pomogło mi po prostu wygadanie się i akceptacja z jej strony, a na ile Ona dała mi tzw narzędzia do pracy. Niby dawała, ale sama nie wiem czy zadziałały…Było już spisywanie czarnych myśli, analiza faktów a tego co sobie wmawiam, wyobrażenia stresu i „ściąganie” go z przysłowiowej klaty. Jednak wydaje mi się, że albo ja mam słomiany zapał i wydawało mi się, że samym chodzeniem na terapie już wykonuję pracę, czy rzeczywiście te narzędzia radzenia sobie z myślami i stresem nie były dobrze dopasowane do mnie. Nie byłabym teraz gotowa na nową osobę. Do niej chodziłam z przerwami z dobre 3 lata…Już nie mówiąc o kwestii finansowej. Ale widzę, że nie jest wcale lepiej. Odsuwam się od znajomych..Mam dwie przyjaciołki, które stale utrzymują ze mną kontakt,ale tylko zdalnie ze względu na odległość. Z resztą koleżanek kontakt utrzymuje właściwie tylko ja, nie idzie to w dwie strony. I już mi się nie chce. W nowych miejscach tak jak już wspominałam, ludzie średnio mnie lubią. Zauważyłam, że stresuje się na tyle, że zaczynam się mylić, zapominam o ważnych rzeczach, czuję się po prostu głupia i wiem, ze jest to wynik po prostu stresu..Nie potrafię zrozumieć dlaczego i przykro mi z tego powodu, czuję się źle przez to i mam ochotę rzucić pracę tylko dlatego…Dzisiaj idę dorywczo na kilka dni do dodatkowej pracy i już się martwię, że sobie nie poradzę, że mnie nie polubią. Od rana czuję napięcie…

              Znajomi chłopaka też w zasadzie jakoś za mną nie szaleją…Jest nawet dziewczyna, z którą kompletnie się nie dogaduję i dużo zarzucam sobie..jak mogłam doprowadzić do tego, że ktoś mnie nie lubi. Jestem nudna, nie ma o czym ze mną rozmawiać, czemu On w ogole ze mną jest. Coraz częściej martwię się, że mnie zostawi, zdradzi. Mimo, że widzę z jego strony miłość, to stale czuje się gorsza od innych i okropnie zazdrosna nawet o charakter innych kobiet..Jak ja bym chciala byc taka jak one, w końcu w siebie uwierzyć, nie bać się, iść pewnie przez życie.

               

              hannae
              Uczestnik
                Liczba postów: 49

                malina32, moze masz rację…jestem dla siebie wyjątkowo okrutna. Chociaż chyba pierwszy raz w życiu miałam ostatnio takie momenty, że czułam się szczerze szczęśliwa, bez czarnych myśli, taka swobodna i wolna..Po czym znowu pojawia się taki etap, kiedy czuję się źle sama ze sobą. A najbardziej nie potrafię znieść braku akceptacji ze strony innych..jest to dla mnie nie do przejścia, potrafi totalnie załamać. Chociaż pewnie często wyolbrzymiam. Nie rozumiem czemu będąc miłą, sympatyczną, w miarę otwartą, nie potrafię do końca nawiązywać relacji. Boję się poniekąd innych ludzi. Nawet gdy czuję, że partner ma gorszy dzień, zwalam wszystko na siebie. Wyobraziłam sobie jaka powinnam byc żeby go uszczęśliwiać- zabawna, wyluzowana, swobodna, i czuję się źle gdy tego nie spełniam i zamieniam się w starą Ja, gdy jeszcze mieszkałam z rodzicami- nieśmiałą, lękliwą, chłodną …Odczuwam taki ciężar w klatce piersiowej i wieczne zdenerwowanie w środku, zwłaszcza gdy jestem w takim czarnym okresie. Wierzę, że on mnie akceptuję, ale i tak wiem, że za dużo wymagam od samej siebie. Chyba nie umiem uwierzyć w to, że ktokolwiek może być ze mną szczęsliwy i cieszyć się z bycia ze mną, czy z przyjaźni ze mną. Nie czuje się dostatecznie wartościowa. Odnoszę wrażenie, że nic nie wnoszę do każdego towarzystwa i jestem taka bezbarwna..nie potrafię się wyluzować, z każdej głupiej sytuacji rozliczam się jeszcze przez długi czas. Nawet widzę u siebie jakieś lęki społeczne..stres w miejscach publicznych, gdy mam obsługiwać klientów..ale to wszystko dzieje się tylko w tych, jak ja to nazywam, „czarnych okresach”. Nie wiem już jak poradzic sobie samej. Póki co nie stać mnie na dalsze konsultacje i wiem, ze muszę zacząc walczyc sama.

                hannae
                Uczestnik
                  Liczba postów: 49

                  Cześć. Zawsze miałam ten sam problem co Wy- z tworzeniem głębszych relacji, gdzieś tam w pewnym momencie uciekałam od ludzi i panikowałam. Przeszłam długą drogę, kilka rzeczy zrozumiałam. Poznałam cudownego mężczyznę, z którym jestem juz 4 lata i czuję się naprawdę szczęśliwa. Dopiero teraz, gdy wyprowadziłam się z domu i od paru miesięcy mieszkam w zupełnie innym mieście, już na swoim. Czuję się bezpiecznie. Jednak mimo to widzę dopiero teraz, że mam naprawdę spore wahania nastrojów. Jednego tygodnia potrafię obdarzać miłością wszystko co się rusza, być pewniejsza siebie, cieszyć się życiem. Kolejny tydzień to jakieś załamanie, nienawiść do samej siebie. Boję się, że jestem nie do końca zrównoważona. Wykluczono u mnie wahania na tle hormonalnym, także musi być to coś w głowie. Chodziłam na terapię, ale skonczyłam ją, bo psycholog stwierdziła, że radzę sobie już ok. I rzeczywiście, od przeprowadzki czuję się naprawdę szczęśliwa i jest to niebo lepiej, jednak nadal mam te „ciemne” okresy. Najbardziej boję się straty partnera..Mam wrażenie, że czasem zmieniam się w zupełnie inną osobę. Przestaje dosłownie lubić samą siebie, uważam siebie za najgorszą i jakiś wewnętrzny głos ciągle mnie krytykuje. Sama nie wiem jaka jestem w rzeczywistości. Robię się strasznie poważna i emocjonalna i nie lubię siebie takiej. Odrazu wydaje mi się, że wszyscy to widzą i uważają mnie za sztywną.. Analizuje swoje zachowanie do tego stopnia, że każde swoje zdanie analizuję, nie potrafię nawet wyluzować się, bawić, wtedy kiedy jest ku temu okazja. Tak jakbym tworzyła sobie taką barierę. Coś w środku mnie blokuje i nie pozwala żyć w pełni, czuję taki ciężar…Boję się, że partner mnie nie będzie takiej akceptował, bo widzę jaki jest szczęśliwy, gdy ja mam te lepsze okresy. W nowej pracy odnoszę wrażenie, że ludzie jakoś nieszczególnie mnie lubią. Chyba im bardziej się staram dostosować do jakiejś grupy, tym więcej tracę naturalności i gorzej mi to wychodzi. Coraz częściej wydaje mi się, ze gdy nie jesteś wystarczająco przebojowy i wygadany,to ludzie Cię za szybko nie polubią…mam dosyć dostosowywania się. Mimo, że jestem wykształcona, mam sporo zaitneresowań i ciekawych wspomnień, to i tak czuję się dużo gorsza..

                  Może to zabrzmi dziwnie, ale słyszę tyle komplementów dotyczących mojego partnera, że zaczynam wierzyć w to, że jestem nie warta jego miłości. Uważam go za naprawdę cudownego i wartościowego człowieka, lecz zdarza się że nie myśle o tym jako o czymś pięknym co mi się przytrafiło, ale jest to dla mnie powód do krytyki samej siebie. DO wytykania sobie tego, że jestem gorsza, że nie pasuje do niego, bo jestem tą złą w tym związku, tą mniej zabawną, mniej zrównoważoną, mniej ciepłą. W takich właśnie momentach strasznie boję się, że Go po prostu stracę. Podejrzewam, że dda jest temu „winne”, ale nawet nie potrafię przemowić sobie do rozsądku żeby z tym zawalczyć i znaleść bezpośrednią przyczynę takich myśli…

                  hannae
                  Uczestnik
                    Liczba postów: 49
                    w odpowiedzi na: Lęki #464099

                    Malina32, dzięki za te słowa..ja chyba właśnie nie potrafię uwierzyć w to, ze mam prawo do szczęścia…i tak jakoś je od siebie odpycham. Najgorsze jest to, że od paru miesięcy czekam na to co się wydarzy i byłam wręcz pewna, że jestem krok do przodu, bo chce większej bliskości i związania z drugim człowiekiem, ale jak przychodzi co do czego, to cholernie się boję. Tego, że nic mi nie wyjdzie, że zawiodę i siebie i jego. Że moja humorzastość i zmienność nastrojów sprawi, że nie wytrzymamy. Ja sama ze sobą nie mogę czasem wytrzymać, a co dopiero jak na codzień On będzie musiał ze mna wytrzymywać…Czasem czuję na tyle negatywne uczucia, że zamykam się w sobie i wtedy chce być sama…moje myśli krytykują partnera bez powodou, tak jakby dążyły do tego,żebym widziała w nim same wady i odeszła tak naprawdę bez większego powodu. To mnie przeraża. Czuję, że moje myśli to nie Ja, tylko zlepek jakiś beznadziejnych przekonań zasłyszanych z różnych toksycznych źródeł. Chyba jednak czuję lęk przed bliskością i powtórką z domu rodzinnego, powielaniem schematu wiecznie kłócących się rodziców..I jeszcze czuję tą nostalgię za domem, czego już w ogole nie rozumiem…Zawsze chciałam się odciąć, a teraz na łączach z mamą codziennie…czuję do niej autentyczną tęsknotę i najchętniej wrócilabym i wtuliła się jak małe dziecko…chociaż wiem, że to tylko pozornie lepsza sytuacja. Juz jestem dorosłą kobietą i czas zadbać o siebie…Jak tylko odpędzać te złe podpowiedzi z głowy? Czemu mam ciągle złe przeczucia, wszystko widzę na czarno? Nie umiem cieszyć się z aktualnej sytuacji i doceniać, tylko widzę przyszłość w czarnych barwach…może macie jakies sposoby na to by wrócić na ziemię i zacząć po prostu żyć? Doceniać ludzi, sytuację?

                    Na terapię chodzę, ale chyba za rzadko..Już doszukiwano się u mnie problemów z tarczycą (która, chyba w tym przypadku niestety, jest zdrowa), bo aż tak mam zmienne nastroje…W jednym momencie potrafię się cieszyć, a w drugim mam totalny spadek nastroju…zwłaszcza gdy jestem z ludźmi, partenerem,gdzie chce by było nam po prostu dobrze…Tak się staram, że potem moj nastrój przypomina jedną wielką huśtawkę…Leków nie chciałabym brać, wierzę, że jestem w stanie sama to przepracować (?)…

                    hannae
                    Uczestnik
                      Liczba postów: 49
                      w odpowiedzi na: Lęki #464094

                      Zaczęłam tak panikować. Wyprowadzam się na dniach z mojego rodzinnego domu i tak jak (O dziwo, jak na mnie) pozytywnie do tego podchodziłam, ciesząc się poniekąd, że już wyrwę się ostatecznie z sytuacji rodzinnej, tak teraz zaczęły się pojawiać u mnie jakieś stany lękowe. Boję się, że sobie nie poradze. To jest mała miejscowość, ale możliwość b.dobrze płatnej pracy w mojej branży jest. Mam przygotowane wszystkie dokumenty, cv’ki, listy, będę jeździć i próbować. Ale mam w sobie ten strach, który całe życie mnie paraliżuje…strach przed tym, że mi nie wyjdzie. Że jestem tak beznadziejna, że nie znajdę pracy, że nie odnajdę się w nowym miejscu, że nie poradzę sobie na lepszym stanowisku. Dotychczasowo pracowałam tylko na niskich stanowiskach, a teraz chce aplikować już na wyższe, zgodne z moim wykształceniem. Najchętniej bym się zamknęła w pokoju i nie ruszała z miejsca. Boję się odpowiedzialności, tego że się nie sprawdzę. Do tego zamartwiam się już dosłownie wszystkim…Że moje marzenie o wspólnym zamieszkaniu z partnerem okażą się klapą, że zaczniemy się kłócić, że nam nie wyjdzie. Na tyle się nakręcam, że zaczęłam go krytykować w myślach..moja głowa podrzuca mi negatywne nastawienie do człowieka którego kocham najbardziej na świecie…Zaczyna mnie to przerażać, skąd ta czarna chmura..Chyba mam takie negatywne podejście przez to co przeżywałam całe życie z rodzicami. Patrząc na nich nie wierze w naprawdę szczęśliwy związek z drugim człowiekiem…Nie potrafię patrzeć optymistycznie, że mamy cudowne mieszkanie, że mam perspektywy pracy, tylko paredziesiąt kilometrów do miasta rodzinnego, cudownego mężczyznę obok siebie, którego kocham nad życie i który potrafi o mnie dbać. Boję się porażki…i tego poczucia bezpieczeństwa, że to życie będzie takie spokojne, pewne, ułożone..a nie tak jak kiedys, same kłótnie w domu rodzinnym i strach. Nie wiem czy potrafię funkcjonować bez tego. Nawet teraz gdy układa nam się coraz lepiej,to dziwnie się czuję, bo konflikty i wymyślanie problemów w związku to był mój chleb powszedni..tak jakbym byla tego nauczona w domu. Chyba dopiero do mnie doszło, że naprawdę boję się przywiązania i takiego oddania jednej osobie, boję się po prostu zranienia. To do czego dążyłam i o czym marzyłam, zaczęło mnie przerażać.

                      Proszę o rady..Jak się uspokoić, jakoś wyluzować? Jak odpędzić to negatywne myślenie? Jak się wzmocnić, upewnić. Nie chcę przy każdej ważniejszej decyzji życiowej reagować w taki sposób. Przecież jakby nie patrzeć ,każda decyzja jest naszą i ma zarówno plusy jak i minusy…A ja każdą przeżywam i rozkładam na czynniki pierwsze 🙁

                      hannae
                      Uczestnik
                        Liczba postów: 49
                        w odpowiedzi na: Lęki #464038

                        Malina32, dzięki za odp i radę! Na pewno sprawdzę tego coacha, super sprawa. Na terapię chodzę, ale rzadko ze względu na finanse. Wieloma rzeczami się stresuje, często msuzę brać jakieś ziołowe preparaty bo potrafię przejmować się najmniejszą pierdołą. Chyba już tak mam, że szukam problemów tam gdzie jeszcze ich nie ma. Nawet nie zaczęłam dobrze starać się o pracę, a już widzę to czarno. Że na pewno sobie nie poradzę, że nie mam kompetencji, że przerośnie mnie ilość obowiązków. Odrazu jestem na nie. Podobnie ze związkiem. Dobrze się dogadujemy, planujemy teraz na dobrą sprawę swoją przyszłość i wreszczcie mam szanse tak realnie odbić się od problemów rodzinnych i pójść na swoje i zacząć budować swoje życie „zdrowo”, a momentami, nawet gdy się cieszę, planuje,marze to jest we mnie taki skulony strach i pesymistyczne myśli, że na pewno nie będzie dobrze, że nie wyjdzie mi w związku, że nie znajdę pracy, że będę samotna i nieszczęśliwa. Że a co jeśli źle wybrałam i skończę nieszczęśliwa jak mama? Nawet teraz mam co jakiś czas myśli, że moze nie powinnam byla odcinać się tak od domu i jednak zostać, pomagać, rozwiązywać problemy..mimo, że racjonalnie wiem, że to co dzieje się w domu to zamknięte koło i wszyscy jesteśmy przez to chorzy… Martwię się o mamę i o wszystko, ale wiem że tym samym zaniedbuje siebie. Mam poczucie, że nie daje sobie prawa do wlasnego szczęścia i sama robie w głębi serca wszystko, żeby je stłamsić i zepsuć to co dobre.

                      Przeglądasz 10 wpisów - od 1 do 10 (z 44)