Odpowiedzi forum utworzone

Przeglądasz 9 wpisów - od 101 do 109 (z 109)
  • Autor
    Wpisy
  • kurianna
    Uczestnik
      Liczba postów: 109

      Cześć, Ona i On! A zwłaszcza On, bo piszesz jednak w swoim imieniu;)

      Napiszę Ci z mojej perspektywy, nie udzielając wprost rad, bo w nie nie wierzę za bardzo, bywają też raniące („bo ja to już tyle wiem, a teraz Ciebie nauczę” – raczej wierzę w proces wymiany). Wasza historia wydała mi się w wielu sferach zbieżna do mojej – przede wszystkim uderzyła mnie ogromna miłość i szacunek, z jakim piszesz o żonie. To jest coś absolutnie cennego, naprawdę jest na czym budować i o co dbać. Wiele dołów i kryzysów Was spotkało po drodze, brzmi to bardzo niszcząco – bo nie bardzo chyba było jak się zregenerować po jednym, a tu już następny u bram… Znam to też z własnego doświadczenia, choć w innym natężeniu, każda historia jest inna.

      Ale łączy nas podobieństwo sytuacji – też jesteśmy małżeństwem DDA, też z dziećmi, zmagamy się z pracą i różnymi kłopotami zdrowotnymi, rodzinnymi. też jesteśmy osamotnieni w opiece nad dziećmi. I choć nie mam aż takich sukcesów w pracy, finansowo nie przekłada się to na wiele, ale znam ten drive do ambitnego działania w pracy, a potem odreagowywania w domu, piwkiem czy awanturą. Mimo ogromnej miłości do dzieci i mojego męża.

      Teraz oceniam, że mimo tych wszystkich dobrych rzeczy: mieszkanie, rodzina, wartościowa społecznie praca, jakiś krąg znajomych czy przyjaciół – moje życie zaczęło grzęznąć w coraz bardziej gęstej depresji. Skończyłoby się „cichą rozpaczą”, jak pisał Thoreau. Zaczęłam żyć dzięki terapii i tyle – może to brzmi banalnie. Mój mąż poszedł w moje ślady i teraz oboje jesteśmy w procesie – bywa ostro, wyznaczamy granice, uczymy się siebie, poznajemy się na nowo (po ponad 20 latach razem), wyjaśniamy stare zadry i zranienia (nazbierało się, jestem w związku odkąd byłam młodą nastolatką). Dzieci odżyły – mimo że myślałam sobie jako o luźnej „rockandrollowej” mamie, miałam ogromną kontrolę i wywierałam presję, perfekcjonistyczną i niszczącą (kontrola to istota współuzależnienia). Nie jest „lepiej” w jakimś abstrakcyjnym sensie – po prostu stopniowo, z ogromnym bólem, stajesz twarzą twarz z tym, jaki jesteś w rzeczywistości, co jest Twoje, a co narzucone z zewnątrz (u mnie mnóstwo „moich” rzeczy okazało się pożyczonych od matki – np. Bóg, bycie miłą, samopoświęcanie etc.). I akceptujesz to powolutku, mierząc się z tymi „strasznymi” rzeczami w sobie, które oglądane w obecności profesjonalisty okazują się zupełnie do zaakceptowania i pokochania. W miłości to ma jeszcze jedną cudowną stronę: poznajesz naprawdę osobę, z którą żyłeś i którą kochałeś tyle lat! To jest hit. Widzisz ją wyraźniej, mniej idealizując czy dewaluując, mniej grając czy próbując się stopić w jedno – po prostu poznajesz swojego męża! Dla mnie to jest coś po prostu bezcennego. Z dziećmi dzieje się podobnie.

      Nie ma tu żadnej prostej drogi. Terapia jest długa i kosztowna (nie chodzi mi bynajmniej o pieniądze). Ale to jest droga do życia. I tyle.

      Pozdrawiam Cię serdecznie – kurianna.

       

      kurianna
      Uczestnik
        Liczba postów: 109
        w odpowiedzi na: Wsparcie w wyprowadzce #483602

        Cześć, Uciekinierko!

        Musi Ci być bardzo trudno – odciąć się od wszystkiego, co – chociaż toksyczne – to jednak znajome. Moim zdaniem jesteś niesamowicie dzielna, że kryzys wykorzystałaś do zrobienia kroku, który Ci pomoże. Nie mam wątpliwości, że tak będzie. Choć pewnie towarzyszy Ci lęk – wielu by sparaliżowało.

        Czy masz się gdzie wyprowadzić? A terapia – czy już ktoś na miejscu Cię wspiera? Czy dopiero zaczniesz? Masz już coś upatrzonego? Nie do końca jestem pewna, czy dobrze rozumiem też tę „jedną osobę” – czy mówisz o przemocowym ojcu, czy jednak o kimś innym, kto był przy Tobie? Jeśli byłaś sama z ojcem pijakiem cały czas, bez wsparcia z zewnątrz – masakra. Tym bardziej godne podziwu, że się tu odezwałaś, poprosiłaś o pomoc, a przede wszystkim zdecydowałaś odejść. Trzydziestka to naprawdę dobry wiek na nowy początek (jestem parę lat starsza, trochę żałuję, że czekałam tak długo, ale każdy dojrzewa do zmiany w swoim czasie).

        Wytrwałości i dużo miłości dla siebie Ci życzę. Wysyłam moc ciepłych myśli i takie dziewczyńskie, solidarne „girl power”, co byś się nie dała trudnościom!

        kurianna
        Uczestnik
          Liczba postów: 109
          w odpowiedzi na: Samotność #483561

          Cześć, Cerber,

          osobiście uważam, że usłyszałeś coś ważnego, może to być następny etap pracy nad sobą. Ja sama bardzo dużo podczas terapii pracuję z wewnętrznym dzieckiem/dziecięcą częścią (zwał, jak zwał) i nigdy nie zapomnę tej chwili, gdy mała Kurianka odezwała się do mnie. Brzmiało to bardzo podobnie: przemówiłam do niej łagodnie pierwszy raz wprost, zapytałam, czy mi zaufa, a ona do mnie: jak mogę Ci zaufać, byłaś dla mnie okrutna, nigdy mi nie pomagałaś, jeszcze mi dokładałaś. Po tym wszystkim, co mnie wcześniej spotkało.

          To było coś. Od tego czasu zaczęłyśmy rozmawiać. Na razie jeszcze mam tę część odłączoną, jeszcze długa droga do integracji i uznania jej potrzeb w pełni, ale po roku terapii jest o niebo lepiej. Dlatego myślę, że może te słowa skierowane do Ciebie to może być jakiś rodzaj przełomu, docierania do jądra problemu. I to nie na poziomie samej rozumowej rozkminy, ale na poziomie emocji i pracy wewnętrznej. Dla mnie to był przełom – Ty też zacząłeś czuć działanie terapii, uaktywniłeś się tutaj – trzymam kciuki za Ciebie i Twoje zmagania. Nie jesteś sam.

          Sama nie mam problemu z taką dosłowną samotnością, o jakiej piszesz (raczej skracam dystans, jestem impulsywna, mam dużo powierzchownych znajomości i parę głębszych), ale np. ten obrazek, który pokazałeś, mocno przypomniał mi moją depresję i zmagania z taką wewnętrzną ciemnością. I taką samotnością w głębi, zimną i ciemną – bo na zewnątrz to ja akurat umiałam świetnie ten kaganek obnosić (wysoka fasada, trzymanie fasonu, w środku wszystko wyje, ale pomrożone zupełnie). Teraz jest dużo lepiej, czarna sfera znacząco się zmniejszyła i jest bardziej adekwatna do sytuacji.

           

          kurianna
          Uczestnik
            Liczba postów: 109

            Jakubek, w punkt ująłeś istotę współuzależnienia po prostu:) Wpisuję do skarbczyka 🙂

            Mnie najbardziej przeszkadza perfekcjonizm (raczej blokujący niż sprawczy). Ciągła kolejka rzeczy w głowie do zrobienia. Świadomość, że nie spełniam swoich marzeń. Nieumiejętność odpoczywania. Spełnianie oczekiwań – często wyimaginowanych lub znacznie zawyżonych.

            Samo wypisanie tej listy jest przeciwieństwem spokoju.

            kurianna
            Uczestnik
              Liczba postów: 109
              w odpowiedzi na: Jak być mężem DDA #483398

              Cześć, man43

              poruszył mnie Twój wpis. Bardzo. Myślę, że napisanie tego, czym tu się podzieliłeś, wymagało ogromnej odwagi. I bardzo mnie porusza fakt, że nadal chcesz walczyć o szczęście swoje i swojej rodziny, i nie przekreślasz żony całkowicie ani tego związku, mimo że jesteś ofiarą agresji. Ty i dzieci.

              Miałam analogiczną sytuację u siebie w domu, choć mniej drastyczną (przemoc słowna, nie tak częste akcje) i nie tak czarno-białą (oboje z mężem jesteśmy DDA, oboje jesteśmy wybuchowi). Ale też rozdanie było podobne – wspólne mieszkanie, dwójka dzieci, oboje stabilna praca, długi udany związek pełen miłości. Ale piekło o byle drobiazg też się zdarzało i wtedy też dewaluowałam męża na maksa i wyciągałam miotacz ognia. Czarno-biały scenariusz. A potem pojawiają się dzieci i wiesz, że one na to patrzą i że to je niszczy. Teraz jesteśmy oboje w terapiach (każdy w swojej), po roku jest o niebo lepiej. Ale Twój wpis widzę też jako przestrogę: popatrz, tak mogło dzisiaj być u Ciebie, gdybyś nie podjęła tej decyzji. Gdybyś nie wytrwała w chęci zmian.

              Nie będę Ci dawać rad, bo nie bardzo w to wierzę, ale podzielę się moim doświadczeniem. Wmyślę się też w domniemane uczucia Twojej żony i napiszę Ci, co by mi pomogło na jej miejscu. I co uważam, że powinna usłyszeć. Zrobisz z tym oczywiście, co zechcesz – jest to pewne przybliżenie napisane na podstawie moich własnych doświadczeń i wiedzy o sobie wyniesionej z terapii.

              Skoro Twoja żona jest tak agresywna dla Ciebie i dla dzieci, pewnie sama zniosła bardzo dużo przemocy. Może sobie nawet tego jasno nie uświadamiać – w rodzinach alkoholowych nasze granice były łamane na tysiąc różnych popieprzonych sposobów, nie tylko czystą fizyczną przemocą, ale często różną chorą parentyfikacją. Skoro jest tak okrutna dla własnych dzieci, na pewno jest też okrutna dla samej siebie (i swojej małej wewnętrznej Dziewczynki). Dodatkowo musi być ogromnie sfrustrowana sobą i tkwieniem w kole agresji, na pewno zdaje sobie sprawę, co wyczynia jako matka i żona, cierpi z tego powodu, wstydzi się, ale jej mechanizmy obronne odpalają w odpowiedzi i jest jeszcze bardziej agresywna, gdy zwrócić jej uwagę. Zaprzecza i atakuje na oślep. Tworzy się błędne koło. Jasno to powiem: masz prawo bronić siebie (przemoc nie zależy od płci, jesteś ofiarą przemocy) i swoich dzieci. Ale jeśli wystąpisz tylko jako protektor dzieci (co jest słuszne), najprawdopodobniej żona odpowie defensywą.

              Ja najchętniej na jej miejscu usłyszałabym, że bardzo ją kochasz i myślisz, że powinna zadbać o siebie. Że widzisz, jak bardzo cierpi. Że czasem trudno jest samemu sobie pomóc i warto poszukać na zewnątrz, by dobrze zaopiekować się sobą. Że skąd ma to sama potrafić po tym, co przeszła w domu. I że wiesz, jak jej trudno sobie z tym wszystkim poradzić – z dziećmi, pracą, z demonami swojej przeszłości. Opieka nad dziećmi jest potwornie frustrująca, gdy masz własne wewnętrzne dziecko niezaopiekowane – nie ma skąd brać na to zasobów. Może pomogłoby jej trochę czasu dla siebie, by mogła rzecz przemyśleć? Jakiś wyjazd z koleżankami czy coś? Bo moim zdaniem powinna też jasno usłyszeć, że nie pozwolisz na agresję wobec siebie. Ani wobec dzieci. Ani wobec niej samej – bo ona też jest ofiarą samej siebie. A Tobie na niej zależy. I na szczęściu Waszej rodziny. Że będziesz musiał postawić jej granicę – bo szanujesz i siebie, i ją. W jaki sposób sobie to bezpieczeństwo zapewnić, jak tę granicę wyznaczyć – na pewno sam będziesz wiedział najlepiej, tu też padło wiele podpowiedzi.

              Domyślam się, jak dobija ją fakt, że nawala jako matka; domyślam się, jaka się czuje odrzucona przez dzieci (tym bardziej, że upada fasada, już panie z przedszkola nawet wiedzą – dla nieleczonego DDA to jest masakra). Więc frustracja nakręca jej agresję i zaprzeczanie. To, że ona sama jest sprawcą przemocy, nie pomaga, bo pewnie zaostrza jej potwornego (jak zakładam) wewnętrznego krytyka. Tak się nie da żyć.

              Myśl o terapii może ją przerażać. Ja sama wymiękłam za pierwszym razem po 1. sesji. To jest potwornie bolesny proces. Dla mnie taki jest na pewno. Przełamanie tego lęku i wytrwanie może być bardzo trudne. Ale będziesz ją wspierał i będziesz przy niej – a to bardzo dużo znaczy, nie musieć przechodzić przez to samotnie. Powtórzę na koniec – masz prawo (a nawet obowiązek wobec siebie) zadbać o bezpieczeństwo swoje i dzieci. Ale zaczęłabym od wskazania, że bardzo ją kochasz, wiesz, jak jest jej trudno (ja wiem, byłam w tym miejscu) i chcesz powalczyć o Wasz związek i Waszą rodzinę. Wierzę, że warto. Jeśli nie da się rozmawiać, napisz list. Jest tysiąc dróg dotarcia, słowa pisanego nie da się zignorować ani mu zaprzeczyć. Trzymam za Was kciuki mocno.

               

               

              kurianna
              Uczestnik
                Liczba postów: 109

                Niebo, fajnie, że tak obszernie odpisujesz;)

                1. Cieszę się, że namiar Ci się przydał. Jak akurat EMDR mam jeszcze przed sobą (po 1,5 roku w terapii), więc o samej procedurze nic z doświadczenia nie napiszę. Ale wydaje mi się, że ci terapeuci, którzy znają się na dysocjacji i leczeniu traumy, pomogą bardziej profesjonalnie niż mówieniem ogólników i lekami. U mnie np. leki stabilizują sam proces, ale nie wyobrażam sobie, że do nich miałoby się wszystko sprowadzać. Chyba też trudno poczuć się bezpiecznie w sytuacji, gdy ktoś, kto ma Cię prowadzić w procesie, sam czuje się niepewnie, słuchając Cię lub jest wprost przerażony tym, co mówisz. Tym bardziej, że proces bywa potwornie męczący i bolesny – przynajmniej u mnie.
                2. Fajnie, że po angielsku czytasz – jest dużo konkretnych materiałów i podcastów, otworzyły mi oczy np. na temat dysocjacji (wcześniej w ogóle nie kumałam, że mnie to dotyczy!) czy właśnie flashbacków emocjonalnych. Ale na razie dzięki za dodatkową literaturę – brnę przez tego Petera Walkera wolno, idzie mi to jak krew z nosa:) Ale każde słowo trafia w punkt.
                3. i 4. Nieźle masz rozbudowane te swoje własne rytuały, jakie bogate! I poetyckie zarazem. Już sobie Ciebie wyobrażam wśród kwiatów i drzew. Bardzo do mnie trafił ten z materacem – także uwielbiam wszelkie jeziora i morza, niezależnie od temperatury. Tyle że ja wolę pływać lub dawać unosić się na wodzie – to jest dla mnie taki relaks bardzo mocny. Tyle że teraz nawet na basen trudno pójść.

                  A olejki – magia:) Ja też lubię czuć się otoczona zapachem swoich perfum, ale nigdy nie pomyślałabym, żeby sobie taki rytuał robić. Choć do drzew także się przytulam – dzięki, że mnie ośmieliłaś do napisania o tym wprost;)

                  Lubię też leżeć w trawie i chłonąć spokój ziemi. Ale muszę przyznać, że takie spokojne aktywności to jest też dla mnie męczarnia – cały czas mam ochotę się zerwać i kontrolować otoczenie. Nawet joga jest trudna. A Ty mówisz o medytacji – podziwiam. Sama próbowałam i poległam z kretesem – takie pozostawanie twarzą twarz z własnym niepokojem nakręcało mi jedynie spiralę.W ogóle mam problem z relaksem i robieniem tego, co lubię. Blokują mnie dwie rzeczy:
                  a) nie wyjdzie mi to od razu na akceptowalnym poziomie (np. kolorowanie, granie na gitarze, pisanie, szycie czy tańczenie – więc po co próbować; jasne, że nic nie wychodzi od razu perfekcyjnie albo po co w ogóle coś, co ma sprawiać przyjemność, ma takie być – ale to przekonanie mam głęboko wszyte, że wobec tego wcale nie warto nic robić);
                  b) powinnam robić najpierw coś innego, np. coś do pracy czy w domu – czyli w rezultacie nigdy nie przejdę do przyjemności. Więc w sumie zmuszam się do przyjemności, czyli znowu wytwarzam presję, co w sumie daje mało relaksujący paradoks.

                  Ale na placu zabaw po prostu szaleję – huśtam się pod niebo, śpiewam sobie piosenki i wyżywam się na siłowni. Głównie sama – dopiero niedawno zaczęłam chodzić na plac zabaw z moimi dziećmi. Wcześniej moje własne dziecko (wewnętrzne) powiedziało mi, że czuje się zbyt zaniedbane i gorsze przy moich dzieciach. I że im zazdrości. Brzmi to pewnie dziwnie, ale tak było. Dopiero niedawno zaczęłam szaleć z moimi chłopakami i wreszcie czuć wiatr we włosach – moja dziewczynka najwyraźniej zrobiła się pewniejsza siebie i lepiej zaopiekowana.

                  Piszę też dziennik, teraz taki bardziej skoncentrowany na doświadczeniach z terapii. Wróciłam do tego po latach niepisania. O pisanie (może bardziej literackie) pytał też Jakubek, czujesz taką formę ekspresji?

                • Ta odpowiedź została zmodyfikowana 4 lat temu przez kurianna.
                • Ta odpowiedź została zmodyfikowana 4 lat temu przez kurianna.
                kurianna
                Uczestnik
                  Liczba postów: 109

                  Droga Niebo na Ziemi! (ale fajne indiańskie imię wymyśliłaś:)

                  poruszyła mnie Twoja historia, myślę o Tobie od wczoraj. Czerwone Wino i inni sporo już napisali, ale napiszę Ci o moich konkretnych doświadczeniach i o rzeczach, które mnie pomogły.

                  1. Wybór terapeuty.
                    Bardzo ważna kwestia. Na pewno nie mam takiej historii krzywdzenia fizycznego, ale faktycznie nie ma co porównywać. Trauma wczesnodziecięca to trauma wczesnodziecięca. Akurat mój terapeuta specjalizuje się w tej tematyce (nurt psychodynamiczny, ale z elementami innych, m.in. stosuje EMDR), uważam go za bardzo dobrego specjalistę. Znalazłam go w poradni leczenia uzależnień, ale wkrótce przeniósł się do prywatnego gabinetu. Teren to Śląsk (chyba że interesuje Cię online, choć według mnie to uboższa forma) ale to, co mogłabym Ci podpowiedzieć, to konkretny namiar. Należy on do European Society for Trauma and Dissociation. Oddział chyba jest też w Krakowie – moim zdaniem warto szukać terapeutów, którzy do niego należą, bo nie przestraszą się byle czego i wiedzą jak systemowo pracować z dużymi zranieniami.W necie wygooglałam taką przykładową panią terapeutkę z Krakowa, która jest w Stowarzyszeniu (do sprawdzenia, nie znam żadnych opinii osobiście):

                    2. Nie wiem, czy czytasz po angielsku, ale mi bardzo pomaga książka „Complex PTSD. From surviving to thriving” Pete`a Walkera. Tym bardziej, jeśli u Ciebie wprost zdiagnozowano złożony zespół stresu pourazowego. Zawiera MNÓSTWO praktycznych sposobów radzenia sobie ze skutkami traumy – trudno mi się ją czyta, tak jest prawdziwa i trafna (ale po troszeczku ogarniam, stronę dziennie). Mogę Ci przesłać na mejla. Jeśli angielski to problem, warto chociaż przetłumaczyć sobie rozdział o radzeniu sobie z flashbackami emocjonalnymi – to jest czyste złoto. (choćby translatorem google).

                    3. Napisałaś, że znajdowałaś Boga w przyrodzie. Bardzo mi to bliskie. Rozwiniesz temat? Mnie inspirowały tu zwłaszcza lektury z dzieciństwa, np. powieści Montgomery, w które wchodziłam mocno, tworząc swój wewnętrzny świat.

                    4. Na terapii dowiedziałam się, że najlepsze sposoby radzenia sobie to są te nasze własne, które rozwijamy potem w terapii, pozbywając się zarazem powoli mechanizmów obronnych. Jakie Ty masz? Ja mam np. śpiewanie piosenek (zwłaszcza tych ważnych dla mnie za czasów nastoletnich np.), spacery marszem, jogę, rozmowy przy kawie z mężem, a odkąd pracuję z wewnętrznym dzieckiem – zabawa na placu zabaw. Plus podglądanie cudzych i eksperymentowanie:)

                  • Ta odpowiedź została zmodyfikowana 4 lat temu przez kurianna.
                  kurianna
                  Uczestnik
                    Liczba postów: 109

                    Joanno, dzięki za przywitanie. Przyznam, że napisanie postu (zwykle jestem w internecie jedynie obserwatorem) i oczekiwanie na odpowiedź wywołało we mnie niespodziewaną falę emocji, od ekscytacji, po wstyd i poczucie winy, że za bardzo odsłaniam sprawy, które „powinny” być zakryte przed „obcymi”. Ciekawe, czy tylko ja tak przeżywam pisanie tutaj i uzewnętrznianie się z rzeczami, które jednak – mimo terapii – ciągle jawią mi się jako zakazane (nie mówimy, co się dzieje w domu – a tym bardziej, co się dzieje w nas w związku z tym wszystkim, co w domu).

                    Flirty jako rezultat tęsknoty nie tyle może za ojcem realnym, ale za tym, co powinien mi – swojej córce -dawać. A nie dawał. Bo – jak u Ciebie – na trzeźwo marudny, wiecznie niezadowolony (skacowany), wiecznie z nosem w książce lub w tv, po pijaku – niebezpieczny i nieprzewidywalny. Tyle że mój ojciec był jeszcze w dodatku czarującą „duszą towarzystwa” – wspaniale byłoby go mieć takiego w domu, jak czasem dawało się podejrzeć wśród kolegów. Ale po co starać się dla nas. Czyli na co dzień zero kontaktu, uwagi, zainteresowania. Jeśli już jakiś kontakt – wyłącznie na jego warunkach, pełen napięcia i wyprzedzania oczekiwań z mojej strony, żeby nie oberwać.

                    Mój ojciec nie żyje od nastu lat. Nie mogę więc zadzwonić. Ale wyobrażam sobie, jak musiało Ci być ciężko, gdy dzwoniąc do domu w święta, usłyszałaś pijackie bełkotanie zamiast słowa wsparcia, życzeń czy po prostu usłyszenia, co u nich słychać. Takie „szlagi” często mi się przydarzają, gdy w chwili słabości szukam kontaktu z matką czy z siostrą (obie mocno współuzależnione) – zawsze się to źle kończy. Zaczynam rozumieć, czemu tak się dzieje, i robię tego mniej. W wigilię też oczywiście zadzwoniłam – trudno mi się było potem zebrać.

                    Wracając do flirtów, hm… Pociąg fizyczny jest ważny (jasne, że czuję go również do kobiet, tyle że realizuję go bardziej na poziomie takiego „czułego” zbliżania się, przytulania, komplementów). Ale w terapii wychodzi na to – czego na razie nie rozumiem do końca emocjonalnie, tylko umiem przytoczyć w zarysie – że bardziej chodzi o kontrolę. Że przenoszę w sferę erotyczną relacje, żeby je lepiej kontrolować. Taki łagodny w miarę, podświadomy sposób kontrolowania – w odróżnieniu np. od agresji czy prostego siłowego zmuszania ludzi do robienia tego, czego chcę. Plus ekscytacja przy przekraczaniu granicy. Plus napięcie, bo oczywiście wycofuję się długo przed kluczowym momentem.

                    A do kogo Ciebie ciągnie? Z kim Ty flirtujesz? Ja na pewno z „zimnymi”, niedostępnymi typami-uwodzicielami w rodzaju mojego ojca. Albo z tymi, z którymi jestem w coś twórczego zaangażowana – to mnie zawsze bardzo kręci. Albo z zakazanymi owocami (szef, uczeń) – tu się pilnuję bardzo, ale pociąg jest.

                     

                    kurianna
                    Uczestnik
                      Liczba postów: 109

                      Mój pierwszy post tutaj, na forum. Do tej pory tylko czytałam, podtrzymywaliście mnie na duchu niejeden raz. Piszę także po trudnych świętach – kiedy miałam wrażenie, że duch mojego ojca dosłownie wstąpił we mnie, żeby pomóc mi je zrujnować dzieciom i mężowi… Udało się zażegnać kryzys, ale osad pozostał. Tak bywa, zwłaszcza w dni, gdy mam szczególną „napinkę”, by było dobrze. Chyba te święta dla wielu osób były konfrontacją z tym, co trudne i czemu często wolelibyśmy się nie przyglądać. Dla mnie były na pewno.

                      Ale zdecydowałam się odezwać, bo bardzo dobrze znam z doświadczenia mechanizm, o którym piszesz, Joanno. Albo podobny. Jestem w udanym, bardzo stabilnym związku od liceum, powoli przekształca się on z „opiekuńczego” (mój mąż opiekun, sporo starszy ode mnie) w bardziej partnerski (oboje jesteśmy DDA, oboje w terapiach od kilku miesięcy).  Także mam problem z flirtami i towarzyszącym im „hajem” emocjonalnym. Nawet w moim wypadku niekoniecznie są to realne flirty, czasem głęboko skrywane stany „zakochania”. Piszę w cudzysłowie, choć gdy trwają, czuję emocje każdą tkanką i głęboko się wtedy męczę. Ale ekscytuję oczywiście też. U mnie jest to w ogóle szersze zjawisko – także z kobietami „flirtuję”, wchodzę w relacje, dodając pierwiastek erotyczny. Tak jakbym musiała wystawiać zawsze wszystko na tacę, jakby bez elementu erotycznego było za mało – za mało ciekawie, za mało barwnie, za mało fajnie. Na wszelki wypadek, żeby nie zostać odrzuconą.

                      Dopiero dochodzę do tematu flirtów i zakochań w terapii – z facetem terapeutą to jest podwójnie trudne dla mnie… Nie wiem jeszcze za wiele, ale na pewno w dużej mierze relacja z moim ojcem jest podłożem tych raniących, bezsensownych relacji. Tęsknota za ojcem, w moim wypadku – bardzo zdystansowanym emocjonalnie, nieobecnym (jakby za szybą), a przy tym szalenie uwodzicielskim, żartobliwym, inteligentnym – dla obcych. Alkoholikiem odkąd pamiętam. A przy tym w moim domu role były bardzo przemieszane – jestem sporo młodsza od moich sióstr i mi często przypadała rola jakby „kompana” ojca, towarzyszki do kart czy oglądania telewizji. Także służącej na posyłki czy towarzyszki wypraw alkoholowych. Ale najczęściej po prostu dziecka „w pokoju obok”, którym nikt się nie zajmował, a które do ojca nie mogło nawet podejść. Przy czym wiadomo było, że mama bohaterka była „tą dobrą”, która nas utrzymuje, broni i której należy współczuć, a ojciec był „tym złym”, którego nie można było kochać ani się z nim identyfikować.

                      Nie wiem, jak to wyglądało u Ciebie – u mnie silny drive do „obcych chłopów” na pewno po części wynika z tej przenoszenia uczuć do ojca, tych, których nigdy nie odwzajemnił, a które były skrywane. Plus oczywiście mechanizm, o którym pisali już Jakubek, dda93 i Truskawek – nie może być długo za dobrze, za stabilnie. Spokój oznacza napięcie, napięcia należy się pozbyć – więc wywołujemy kryzys. Choćby „tylko” w emocjach, jak u mnie, czasem z dreszczykiem, jaki daje fajna, zbliżająca rozmowa damsko-męska. Niekoniecznie od razu flirt, a jednak… U mnie także sam flirt wystarczy, długo długo przed linią mety uciekam. Ba, przed terapią nie wiedziałam nawet, że flirtuję! Myślałam, że jestem taka kumpelska i tak sobie po prostu rozmawiam:D.

                    Przeglądasz 9 wpisów - od 101 do 109 (z 109)