Dzień dobry.
Z góry przepraszam, że moja wypowiedź przyjmie taką a nie inną formę, ale chyba po prostu nie potrafię inaczej.

Mam na imię Kinga i mam 24 lata. Jestem jedynaczką i mieszkam z rodzicami w 50 tysięcznym miasteczku w woj. łódzkim. Od dziecka zmagam się z problemem alkoholowym mojego ojca. Od najmłodszych lat patrzyłam jak stacza się przez alkohol, przepijając zarobione pieniądze, bluźniąc matkę, zapraszając obcych ludzi do domu. Wiele razy rzucałam się na niego z krzykiem, by się uspokoił, by przestał pić i się awanturować, by położył się i po prostu poszedł spać. Niestety kończyło się to głównie tym, że zamykałyśmy się z mamą w moim pokoiku, siedziałyśmy tam i płakałyśmy, podczas gdy on tuż obok rzucał jedzeniem po ścianach, leżał w swoich fekaliach.

Z relacji mamy wynika, że i ona miała straszliwy kryzys spowodowany jego piciem. Niejednokrotnie, kiedy byłam mała chodziła ze mną nad torami, chcąc zakończyć nasze, jakże ciężkie życie. Nie mam innego obrazu z dzieciństwa, jak tylko pijany ojciec, na którego nigdy nie mogłam liczyć. Do tego dochodził fakt, że sam w chwilach trzeźwości nie potrafił się mną zainteresować. Zawsze wolał zajmować się dziećmi swojej siostry, niżeli mną. Z nimi jeździł nad jezioro, z nimi urządzał kuligi. To z nimi wariował. Ja nie pamiętam zbytnio spędzonych z nim wspólnych chwil. Pamiętam, że bardzo często zawodził. Nie lubiłam, gdy coś obiecywał, bo jak każde dziecko miałam nadzieję, mimo iż podświadomie wiedziałam, że i tak obietnicy nie dotrzyma.

Odbijało się to oczywiście w szkole. Z racji tego, co działo się w domu, ciężko było mi się skoncentrować w szkole. Niby nie uczyłam się najgorzej, ale często zdarzały się oceny niedostateczne. Ciężko było mi znaleźć przyjaciół. Zawsze czułam się inna i wyobcowana. Nie zapraszałam nikogo do domu, ponieważ nigdy nie wiedziałam w jakim stanie wróci ojciec, poza tym nie chciałam by ktokolwiek oglądał ten syf w którym żyłam. Często nie było nas stać na to bym mogła jeździć z klasą na wycieczki, zresztą byłam też chorowitym dzieckiem, więc mama bała się mnie gdziekolwiek puszczać.

Mając około 15-16 lat za namową mamy, która zaczęła korzystać z terapii dla rodzin alkoholików sama udałam się na takie rozmowy do lokalnego ośrodka interwencji kryzysowej. Był moment, w którym poczułam się silniejsza i pewniejsza, ale nie trwał on długo. Kiedy miałam 17 lat zmarła mama mojego ojca. Babcia była taką ostoją naszej, jakże fatalnej rodziny. Kiedy przyjeżdżaliśmy do niej, chociaż przez kilka dni był spokój w domu. Lecz kiedy zmarła zupełnie zaczęłam się sypać. Przez przypadek doszło do tego, że wylądowałam w szpitalu z ponad 2 promilami alkoholu. Lekarze powiedzieli, że gdyby karetka przyjechała 15 minut później, mogłabym już nie żyć. I szczerze mówiąc, kiedy mnie uratowali, żałowałam tego i do tej pory żałuję. To był moment, w którym stwierdziłam, że śmierć może nie boleć, że można być jej nieświadomym, że mogę zrobić to tak samo, w każdym momencie życia. Zapić się.

Tata od jakichś 4-5 lat zaczął pić coraz mniej. Wydaje mi się, że z racji wieku, pracy i wyniszczonego organizmu, nie może spożywać już takich ilości jak wcześniej. Nadzieja, że przestanie pić wróciła, gdy nie sięgnął po alkohol przez prawie rok. Niestety na próżno. Nie pije już tyle ile w latach mojego dzieciństwa, ale znów zaczyna sięgać częściej po alkohol. Znajdujemy z mamą w domu „małpki”, albo prawie puste butelki po wódce, którą ktoś podaruje mu za wykonaną pracę. Wiem, że z tym nie skończy.

Wracając do mnie samej… Zaczynam się staczać. Czuję się rozbita emocjonalnie. Mam myśli samobójcze, lecz kiedy przychodzi noc i myślę o tym, jakie listy pożegnalne zostawić, dławię się płaczem i w końcu nastaje nowy dzień. Zyję z dnia na dzień. Praktycznie nic mnie nie cieszy. Bardzo łatwo mnie zdenerwować, jestem rozdrażniona. Rano nie chce mi się wstać do pracy, którą zresztą nie do końca lubię. Kiedy wracam do domu, najchętniej poszłabym spać, ale z kolei przychodzą takie wieczory, kiedy nie chcę zasnąć, bo nie chcę dnia następnego. Boję się uczuć, nie ufam ludziom, czuję się samotna. Boję się żyć. Boję się problemów. Boję się tego, że niedługo będę się bała wstać i wyjść z domu.
Jestem bardzo nastawiona na NIE. Do tego dochodzi fakt, że jestem bardzo samokrytyczna. Zresztą znalazłam w internecie artykuł, z którego mogłabym przypisać sobie wszystkie cechy. Stąd też moje przypuszczenie, że to, co do tej pory wydawało mi się być depresją, jest DDA kobieta. onet.pl

Najgorsze jest to, że kiedy szukam życiowego partnera lgnę do nieodpowiednich facetów. Takich, który dają mi odrobinę ciepła, którego tak bardzo potrzebuję i mają mnie tym samym w garści. Mi wydaje się, że to miłość, ale tak naprawdę nie wiem, czym jest MILOSC. Nie znam chyba tego uczucia, albo na tyle wyeliminowałam je ze swojej świadomości, że go nie rozpoznaję.

Na początku roku weszłam w związek z mężczyzną zupełnie innym niż wszyscy do tej pory. Jest stateczny, pracujący, delikatny, religijny, dążący do dobra. Jest wolny od nałogów. Twierdzi, że mnie kocha. A ja…, ja jestem na tyle zagubiona, że nie wiem, co czuję. Wiem tylko, że ranię go, gdy wybucham złością o drobnostki. Boję się, że go zranię swoją osobą. Karol nie zasługiwałby na to. Zresztą ja mu powiedziałam, że nie zasługuję na niego, bo jest zbyt dobry. Nie jestem przyzwyczajona do tak statecznego typu faceta.

To, co napisałam jest minimalnym sprawozdaniem z mojego, jakże nędznego, życia. Nie wiem jak pomóc sobie, jak pomóc mojemu partnerowi zrozumieć mnie. Jak dalej żyć, kiedy strach i ból, który dusi się we mnie jest tak wielki, że rozdziera mnie od środka? Może tutaj znajdę jakąś pomoc, bo sama już nie umiem sobie radzić. Zgubiłam siebie.


Z poważaniem

Kinga, DDA, 24 lata