Moja historia, chociaż dla mnie jest niepowtarzalna, to dla Was pewnie będzie znajoma…

Jestem kobietą, mam 28 lat i jestem DDA, a właściwie to DDD i jeszcze kilka innych skrótów 😉
Mam dwóch braci starszych ode mnie o 9 i 13 lat. Przyrodnich braci. Mieliśmy wspólną matkę, a „wychowywał” nas mój ojciec.
Każdy z nich spędził w więzieniu kawał życia, jeśli nie większość. Teraz alkoholicy i bezrobotni, ale co tu się dziwić, kiedy ojczym (a mój ojciec), od kiedy tylko pamiętam, bił ich i wyrzucał z domu. Niemiłosiernie bici i kopani po twarzach szukali później schronienia na działkach ogrodniczych. Bywało, że ojciec podpalił altanę, w której spał jeden z moich braci. Bywało, że postrzelił go z pistoletu…

Mnie nigdy nie bił, ale patrzyłam na wszystko i odciągałam go, jak tylko mogłam.

Od kiedy pamiętam rodzice pili. Z początku pracowali i pili, później pili za kradzione przez ojca pieniądze. Dla ojca alkohol był pretekstem do katowania matki, a ona pomimo ciągłych wizyt policji i uciekania z domu ze mną na rękach – zawsze wracała, zawsze piła i pozwalała się bić. Piła nawet, kiedy siedział w więzieniu, a często tam wracał.
Wiele razy próbowała popełnić samobójstwo, spędziła trochę czasu w zakładzie psychiatrycznym, a teraz niepełnosprawna, bez renty i jakichkolwiek dochodów, zdana na moje utrzymanie nie wstaje z fotela.

Dom bez ciepłej wody, z wiecznymi odcięciami liczników prądu i gazu, ze stęchlizną, którą czuć było ode mnie z daleka, z myszami, pająkami, brudny, zimny i wiecznie głośny… Z ciągłymi odwiedzinami o drugiej, trzeciej w nocy, z napadami jakichś bandytów szukających ojca, z wizytami komorników, kuratorów i policji. Awantury, wybijanie szyb w oknach, wyłamywanie drzwi… Tylko takie rzeczy pamiętam z domu „rodzinnego”.

Nigdy nie miałam prawdziwych Swiąt. W Wigilię pierwsza gwiazdka była znakiem, że czas otworzyć wódkę – jak gdyby w inne, nie świąteczne dni tego alkoholu nie było.

Nigdy nie zapraszałam nikogo do domu, a i tak wszyscy znajomi kojarzyli mnie z moją rodziną.
Miałam przez to problemy początkowo z nawiązywaniem znajomości w szkole (bo każda matka woli, żeby jej dziecko zadawało się z kimś przyzwoitym, a nie z kimś, kto pewnie w życiu i tak nic nie osiągnie), a później ze znalezieniem pracy w moim mieście (bo ojciec i bracia kradli, więc ja z góry traktowana byłam, jako potencjalna złodziejka).
Teraz już tylko taksówkarze przypominają mi skąd jestem, kiedy odmawiają przyjazdu pod wskazany adres, bojąc się, że znowu ktoś ich oszuka.

Kiedy ojciec umarł, zmieniło się tylko tyle, że matka mniej piła. Po prostu nie ma za co.
Zmieniła się też moja rola w jej życiu i siłą rzeczy zmieniło się moje życie. Na mniejsze zło.
Skupiłam się na zarabianiu pieniędzy, żeby spłacić pozostawione przez ojca długi i utrzymać matkę i siebie.

Kiedy decyduję się na związek, to im bardziej jest on poważny, tym bardziej chcę go zakończyć. A dziwne, bo zawsze marzyłam o rodzinnym domu, czwórce dzieci i założeniu rodzinnego domu dziecka.
Każdy mężczyzna w moim życiu wybierany jest nie sercem, a rozumem (nie pije, nie pali, pracuje, jest prorodzinny – BIORĘ!).
Później doszukuję się w nim samych negatywnych cech, uznaję za nudnego i kończę związek z idealnym facetem.
Sama sobie zaprzeczam. Nie potrafię sprecyzować, czego dokładnie chcę i tak szukam – nie wiem, czego.

Mam poczucie wiecznego niespełnienia, niezadowolenia z siebie i dążę do ideału, który później okazuje się nieidealny. Taka autodestrukcja.

W życiu odpowiedzialność za wszystko biorę na siebie, ze wszystkim staram się sobie radzić i sama z siebie, nie wiem po co, robię MacGyvera. Nikt nie jest wystarczająco dobry, żeby zrobić coś za mnie, bo ja zrobię to lepiej.
Widzę, że robię źle. To tak jak w tym, co napisał Owidiusz: „Widzę i uznaję lepsze, a jednak wybieram gorsze”.

Czuję się odpowiedzialna za wszystkich. Mam poczucie niesprawiedliwości. Staram się dbać o wszystkich, którzy potrzebują pomocy, albo zostali skrzywdzeni przez moją rodzinę. W głowie nieświadomie założyłam sobie, że udowodnię wszystkim, że nie jestem taka jak oni – jak rodzice, jak bracia.

Mam problem ze znalezieniem sobie miejsca. Jestem impulsywna i do wszystkiego podchodzę bardzo emocjonalnie. Bardzo odbija się to na mojej pracy – co chwilę albo ją rzucam, albo składam wypowiedzenie i po rozmowie z szefem w końcu zostaję. W obecnej pracy jestem od 6 lat i mam za sobą już 3 złożone wypowiedzenia i kilka ostrych spięć z szefem, przy czym nigdy nie są one bezzasadne. Ja po prostu nie potrafię bez emocji rozmawiać o tym, że jest niesprawiedliwym wyzyskiwaczem dorabiającym się moim kosztem 😉

Do tej pory myślałam, że to kwestia charakteru. Ze warunki, w jakich się wychowałam ukształtowały mnie na porządnego, odpowiedzialnego, rodzinnego człowieka, mocno stąpającego po ziemi. Trochę na fantastę, który wdraża w życie rzeczy niemożliwe. Na kogoś wyjątkowo wrażliwego na krzywdę i pragmatycznego.
Teraz widzę, że jestem przesadnie odpowiedzialna, przesadnie wyidealizowałam świat, do którego dążę. Ale nie potrafię sobie tego jeszcze uporządkować.
Przybrałam sobie pancerz uśmiechniętej optymistki i, póki co, się sprawdza.

Pozdrawiam 🙂

Paryżanka