Tak się składa, że dopiero od niedawna (trzy-cztery miesiące) zacząłem sobie uświadamiać, że ja także mam syndrom DDA. Słyszałem wcześniej o nim, jednak zawsze odrzucałem myśl, że ja także mogę mieć takie cechy.
To dziwne, i zapewne wyda się wręcz nienaturalne, że mając 59 lat uświadamiam sobie jego istnienie we mnie.
Mam żonę i dwoje dzieci, już dorosłych. Wspaniałych i wspaniałą, ukochaną Żonę. Jednak, mimo że powinienem być szczęśliwy, to nie odczuwam tej sytuacji, mając bardzo często wyrzuty sumienia, że tak jest. To skomplikowane.
Jestem facetem, któremu życie nie poskąpiło przykrości. Studia, w tym podyplomowe – łącznie 3 kierunki kończyłem jako dorosły, zaocznie.
Kiedy czytam cechy DDA, wszystko się zgadza, pomimo kreatywności, dynamiki, sukcesów również zawodowych, coś zawsze było nie tak. To coś zajmowało często dużą, a niekiedy wręcz gigantyczną przestrzeń mojego życia.
Kiedy byłem mały i później dorastałem, dostawałem lanie za wszystko. Za brak pieniędzy, za brak miłości (mama zmarła kiedy miałem 3,5 roku, potem był dom dziecka i powtórne małżeństwo ojca z kobietą, która nigdy mnie nie lubiła).
Byłem zawsze tym gorszym, na marginesie, we wszystkim. Było bardzo biednie (siedmioro dzieci, ja z pierwszego małżeństwa ojca, ojciec nocny stróż i matka niepracująca). Skromne jedzenie, ale często dla mnie brakowało, albo najczęściej było mniej. Za podjadanie byłem bity.
Wychowywałem dzieci, chodziłem na wywiadówki, pożyczałem pieniądze na przeżycie rodziny. Pracowałem mając 14 lat (rąbanie drzewa i prace w polu za jedzenie i ziemniaki na zimę).
Mieszkaliśmy w mieście, ale nie korzystałem z tego co moi rówieśnicy. Byłem dorosły mając 13 – 14 lat.
Załatwiałem podania, węgiel i sto innych spraw. Mając szesnaście lat zacząłem grać w zespole i przez 10 lat dawałem na dom wszystko co zarobiłem.
Ciągle było mało i nigdy nie powiedziano dobrego słowa, nie podziękowano.
Były awantury, straszne. Strach wszechogarniający, kiedy stoisz pod ścianą i jesteś bity, i boisz się, że za chwilę ojciec Cię zabije. Masz 11-12 – 13 lat. Kiedy prosisz, żeby nie bił, kiedy wyjesz z bólu, on bije jeszcze mocniej i każe milczeć. W pokoju stoi „druga” matka i czeka, a czasami przytrzymuje.
Ojca bito, więc sam bił. W więzieniu, po wojnie za walkę z UB. Pił, bo ojciec a mój dziadek też pił.
Ja modliłem się, żeby dziadek zmarł. Miałem 14 lat i Bóg wysłuchał prośby.
Potrafiłem wszystko. Nie było sprawy, problemu, którego bym się bał lub nie załatwił czy nie rozwiązał.
Śmiałem się w duchu, że moi rówieśnicy mają takie śmieszne problemy i im zazdrościłem. Kiedy posiniaczony, z rozwaloną skórą na nogach czy plecach, szedłem do szkoły, ciekawi nauczyciele pytali się, co się stało Maryś? Spadłem ze schodów. Odpowiedź zadowalała. Nie ich problem.
Nie bałem się bicia, chociaż było częste i mocne. Gumowy wąż, pejcz skórzany z kilkoma rzemieniami, pięść, otwarta dłoń, miska lub co było „pod ręką”. To arsenał środków. Słowa były bolesne. Przeszywały jak włócznią. Ostre. Sięgały do serca, do wnętrza. Raniły raną, która się nie goi, ropieje i ciągle boli.
Za co? Nigdy nie podniosłem ręki na ojca czy matkę. Ojca kochałem. Jak dorosłem, było mi go żal. Mnie nie chwalono, chwalono się mną (czasami). Miałem „spieprzone życie” i często, tylko wiara w Boga pozwalała przeżyć. Nie wiem jak jest być przytulonym, u mamy czy taty na kolanach, lub słyszeć ?dobrze, że jesteś?.
Nikogo nie obchodziło, co robię, byle była kasa i pomoc z mojej strony.
Przyrodnie rodzeństwo, niby coś „kumało”, ale było im wygodnie, mając takiego w domu można było nie pracować. Mama nie pozwoliła, bo jeszcze się napracują.
Kiedy miałem 13 lat powiedziała, że nie będzie na moim ślubie i słowa dotrzymała.
Nie umiałem się cieszyć. Po co, dla kogo i z czego? Nie umiem się wielu rzeczy bać. O siebie. Nie o jedzenie, o zdrowie, przyszłość. Tylko o innych, o żonę, dzieci moją rodzinę. To jest autentyczny strach i poczucie winy. Że mogłem lepiej, więcej. Brakuje granic.
Mam świadomość, tylko nie wiem jak to zrobić, by było inaczej. Miałem swój świat, książki i swoich bohaterów. I Wujostwo, bogatych, wykształconych, wpływowych ludzi. Zabierali na wakacje i uczyli. To był inny świat. Nieosiągalny, gdzie szczęście i spokój można było dotykać. Smakować. Bułka z kiełbasą i masłem. Gorące mleko, książki, czysto, spokój i ład. Piękna polszczyzną wypowiadane słowa, konwersacje, grzeczność autentyczna, dużo serca i czułości. Za każdym razem obiecywali, że zabiorą, że będę u nich mieszkał. Wierzyłem. Wuj był adwokatem, bratem mojej mamy, i za z każdym razem pakowano mnie do pociągu. Płacz przez cztery godziny i nadzieja przez kolejne miesiące do kolejnych wakacji. Może tym razem? Jak w wojsku „fala”, skreślane kolejne dni do wakacji, i nadzieja, niech boli, jak pojadę to wszystko się odmieni.
Przepraszam, rozpisałem się. Chyba pierwszy raz. Tak jakoś wyszło. To tylko mała część opowieści…
Marian, 59 lat