Nie wiem, od czego tak naprawdę zacząć, ale dopiero niedawno zauważyłem swój problem.

Mam 29 lat i odkąd pamiętam w domu zawsze był alkohol.
Na pozór, wszystko wyglądało bardzo normalnie. Mieliśmy dużo kasy i niczego nam nie brakowało, do momentu, kiedy zabrakło pieniędzy i zaczął się ten koszmar.

Ojciec już wcześniej pił i zażywał narkotyki. Był obecny fizycznie, ale nigdy nie czułem, że mam ojca. Nigdy nie grał ze mną w piłkę, nie oglądał ze mną meczy, był po prostu nieobecny. Przez długi okres nie mógł znaleźć pracy i strasznie pił. Wracał do domu i był agresywny. Bił moją mamę, a ja później biłem jego i czasem miałem ochotę go zabić, a on mnie do tego prowokował. Chciał żebym go zabił – to było straszne…

Pamiętam, że każde święta, czy to Boże Narodzenie czy Wielkanoc, kojarzą mi się z jego pijaństwem, biciem i ciągłymi awanturami. Dlatego strasznie się denerwuję, jak przychodzi Boże Narodzenie czy inne święto, mimo iż nie mieszkam już z rodzicami od paru lat.

Na początku bałem się wyprowadzić z domu, bo wydawało mi się, że ojciec zabije matkę w jakiejś alkoholowej awanturze, ale gdy zauważyłem, że mama bardziej trzyma jego stronę, postanowiłem wyprowadzić się od nich. A wszystko to dzięki mojej kochanej dziewczynie, sam bym chyba nie dał rady uciec z tej matni kłamstw.

Przez jakiś czas było dobrze. Ojciec raz pił, później był abstynentem, chodził na spotkania AA, mieliśmy dobre relacje, ale zawsze wracał do picia i burzył tę normalność.

Ja zawsze czułem, że jestem rodzicem swoich rodziców. Dziwiło mnie, jak rodzice moich znajomych pomagali swoim dzieciom. U mnie było odwrotnie – to ja zawsze pomagałem rodzicom razem z siostrą, która wydaje mi się, bardziej potrzebuje pomocy niż ja.

Ostatnio doszło do mnie, że jestem bardzo agresywny w stosunku do ludzi i bliskich. Nie używam tu przemocy fizycznej, ale zauważyłem, że jestem bardzo impulsywny i szybko się denerwuję. Są takie dni, że wszystko jest Ok, ale są takie, gdzie chodzę ciągle nabuzowany.

Sytuacje z moimi rodzicami zakończyły się tak, że urwałem z nimi kontakt. Nawet z moją współuzależnioną matką, którą bardzo kocham. Zrobiłem tak, ponieważ zauważyłem jak bardzo mnie rani i ciągle bierze na litość, a sama żyje w kłamstwie.
Naprawdę na początku starałem się pomóc rozwiązać nasz problem, ale ostatnio stwierdziłem, że to nie ma sensu i postanowiłem się odciąć od swojej rodziny. Strasznie mnie to wszystko boli i tłumię ból w sobie, czuję ciągły gniew.

Czasami myślę, że nie potrzebuję pomocy, ale to wszystko zaczyna mnie przerastać i płaczę, jak nikt nie widzi. Mam wsparcie wśród bliskich, ale to nie to samo. Nie wszyscy rozumieją jak to jest, dlatego postanowiłem napisać tutaj, tak spontanicznie… i trochę czuję ulgę.

Uważam, że dobrze jest najpierw naprawić siebie, a dopiero później pomagać innym, a u mnie jest tak, że jestem osobą, która stara się wszystkim pomóc dookoła, tylko nie sobie. Nawet na podwórku mówili na mnie „ojciec dzielnicy”. Smieszne, ale prawdziwe. Teraz dopiero dostrzegam, że muszę sobie pomóc.

Pisząc ten mail trochę czuję się jak na spowiedzi. Czuję się po części oczyszczony ze swoich smutków. Mam nadzieję, że mój list, jest dla Was choć trochę zrozumiały, bo pisałem go płacząc…


Mężczyzna, 29 lat