Mam na imię Renia, mam 30 lat, jestem DDA…

Jeszcze kilka miesięcy temu nie pomyślałabym o sobie w ten sposób.
Przecież ojciec nigdy nie nazwał siebie alkoholikiem, słyszałam to tylko z ust roztrzęsionej i zdenerwowanej mamy, kiedy wracał późnym wieczorem, lub kiedy trzeba było go wciągać do domu, bo sam nie był w stanie…

Dorastanie i życie na wsi wygląda trochę inaczej – tutaj mnóstwo spraw uważanych ogólnie za patologię jest na porządku dziennym i nie są one niczym nienormalnym; jak sobie dzisiaj o tym wszystkim pomyślę…

Zawsze najbardziej żal było mi mamy,zawsze czułam się za nią odpowiedzialna – przecież ktoś musi… I wtedy, gdy zachorowała na ciężką depresję – też ja jej pomogłam. Przykro było mi tylko wtedy, gdy z całą stanowczością przekonywała mnie, że jej choroba to nie jest jego wina.

Mam do niej żal,że nie potrafiła czegoś zmienić, że pozwalała sobą pomiatać, że pozwalała jemu na takie traktowanie siebie i nas też.
Teraz to wszystko jest takie proste i jasne, wszystko się układa w smutną całość.

Wolałam, kiedy trochę popił – wtedy chociaż odzywał się do nas – bo na trzeźwo byłyśmy zbędnym balastem, na który trzeba pracować, który po prostu przeszkadza bo jest (w "domu"był jeden pokój).

Mogłabym ponumerować jego stany upojenia.
Często byłyśmy niewyspane, bo wstawał w nocy i denerwował psa, który mimo niewielkiego wzrostu ujadał, a dźwięk wbijał się w ucho jak ostra szpila…
Tylko nikt nie zwrócił mu uwagi.

Tyle razy myślałam o tym, jak spokojne, jak dobre byłoby nasze życie, gdyby pewnego dnia nie wrócił z pracy.
Myślę, że już nigdy nie przejdzie mi przez gardło słowo "tata" – w swoim życiu użyłam go może dwa, trzy razy?

Wojtka – mojego obecnego męża – poznałam kilkanaście lat temu. Teraz zdaję sobie sprawę, że pochodzi z rodziny dysfunkcyjnej – mama często piła, ojciec ich zostawił, a gość, który zajął jego miejsce, dręczył ich psychicznie, czasem była przemoc fizyczna… Mama miała dobrą pracę, mieszkali w dużym mieście, ich życie wyglądało trochę inaczej, chociaż teraz widzę podobieństwa.

Wojtek był bardzo wrażliwy, czasem płakał, wszystkiego się bał, był nerwowy, pomimo swoich 16 lat sprawiał wrażenie czasem małego chłopca.
Było mi go bardzo żal, czułam, że mogę mu pomóc (chociaż nie wiem, w jaki
sposób).

Najpierw zostaliśmy przyjaciółmi – wtedy jakoś nie przeszkadzało mi, że mimo młodego wieku popijał piwo, wino – myślałam, że to młodzieńcze wygłupy, sama też wtedy lubiłam się bawić na imprezach, często zakrapianych.

Potem poszedł do wojska – byliśmy już parą. Nie było romantycznych oświadczyn, razem doszliśmy do wniosku, że skoro jesteśmy sobie tak bliscy, to nie ma sensu czekać, bo była między nami jakaś dziwna zależność. Dla mnie Wojtek był wybawieniem – obiecał, że mnie stamtąd zabierze, bo mimo że miałam już ponad 20 lat, sytuacja wcale się nie zmieniła, może poza tym, że miałam trochę swego grosza z chałupniczej pracy. Czekając na kolejne przepustki idealizowałam go sobie, po to, żeby potem przez następnych kilka lat przeżywać przykrą konfrontację.

Nigdy nie wylewał za kołnierz, czasem wracał prawie nieprzytomny, były ciche dni, przepraszanie, zgoda, potem za jakiś czas to samo. Nie wiem też do końca, co działo się na poligonach, ale działo się sporo.

Kochałam go, ale odkąd pamiętam próbowałam wpłynąć na jego postępowanie nadmierną, przesadzoną często krytyką. Sama myślałam o sobie, że wszystko zrobię najlepiej. Dziwne.

Tymczasem nie byłam w stanie znaleźć normalnej pracy, bo nie pozwalał mi na to brak pewności siebie, zaniżona do zera samoocena, strach przed porażką.
W tej chwili jest tak samo – moim jedynym zajęciem, które czasami przynosi jakieś zyski, jest malowanie i sprzedaż obrazków na szkle. Strach przed próbą podjęcia pracy paraliżuje do tego stopnia, że szukam byle pretekstu, aby nie odpowiadać na ogłoszenie, a wiem,że powinnam.

Po drodze wydarzyło się między nami to, co najgorszego między dwojgiem ludzi może się zdarzyć – zdrada. Nie byłam w stanie od niego odejść, mimo iż on zdecydowany był chyba tak naprawdę ułożyć sobie życie z tamtą, na nowo.

Znowu poczułam się jak balast. Potem tłumaczyłam sobie, że jestem wielka, bo po czymś takim nie odeszłam, że wybaczyłam, że się nie załamałam – a ja chyba po prostu próbowałam w piękne słowa ubrać fakt, że panicznie bałam się własnej życiowej niezaradności, nawet nie miałam dokąd odejść, bo wrócić do "domu" to chyba byłoby jeszcze coś gorszego.

Jesteśmy razem. Wciąż jeszcze. Ale nie wiem, jak długo. Nie mam już siły, on nie rozumie, dlaczego trzęsę się, kiedy wraca do domu od kolegi po czterech piwkach – ma do mnie pretensje, że żądam od niego, by resztę dnia spędzał ze mną – czy to tak wiele?

Nie mamy dzieci, nie wiem, dlaczego, ale wydaje mi się, że nic nie dzieje się bez przyczyny. Może tak ma być – po co powoływać do istnienia, skoro niewiele ma się do zaoferowania? Nie wiem.

Jestem już chyba na skraju wytrzymałości. Bardzo cierpimy – myślę, że oboje.
I wiem, że jeśli zostaniemy z takim stanem rzeczy, to nic dobrego się nie wydarzy – tak zresztą najczęściej myślę o swoim życiu, a mam przecież dopiero 30 lat.

Ta historia to wielki skrót, pewnie mnóstwo istotnych rzeczy ominęłam.
Chciałabym, żeby ktoś nam pomógł, ale u nas grupa terapeutyczna DDA jest już zamknięta. Trzeba czekać rok.

Jeśli ktoś ma okazję w takiej terapii uczestniczyć, to niech nie zmarnuje swojej szansy na normalne, lepsze życie.

Renia