O syndromie DDA dowiedziałam się na studiach medycznych. Długo wpatrywałam się w listę cech i nie mogłam w to uwierzyć- tak dokładnie zostałam scharakteryzowana!
Zaczęłam szperać w akademickiej bibliotece i trafiłam na opis siebie z przypuszczeniem, że prawdopodobnie „ucieknę” z rodzinnego domu. Byłam oburzona, bo chciałam wrócić po studiach i ratować pijącego ojca i współuzależnioną matkę.
Potem długo wykorzystywałam listę cech DDA, żeby się usprawiedliwić, a nie żeby sobie pomóc.

Pod koniec studiów poznałam mojego przyszłego męża i pod pretekstem lepszych perspektyw zawodowych zamieszkaliśmy w jego rodzinnej miejscowości oddalonej od mojego miasta o 500 km.Tak naprawdę uciekłam, bo nie chciałam, żeby mój mąż i w przyszłości dzieci miały takie życie jakiego doświadczyłam ja. Mąż był dla mnie cały czas niewyobrażalnym wsparciem i wykazywał się ogromnym zrozumieniem, nawet wtedy gdy zaczęłam tracić nad sobą kontrolę – coraz częściej się awanturowałam, a nawet… biłam.

Po urodzeniu synka wpadłam w depresję – nie byłam w stanie się nim opiekować, nie czułam się matką, miałam wrażenie, że moje dziecko kocha wszystkich najmocniej na świecie – tylko nie mnie. Wszystkie obowiązki przejął mąż. Udałam się po pomoc do psychologa, ale po pierwszym spotkaniu od razu się poddałam, bo obawiałam się, że całe miasto dowie się o lekarce, która jest w depresji i nie potrafi sobie pomóc.

Poza tym nie potrafiłam w sobie wzbudzić radości z innego powodu – czułam, że mam szanse na szczęście i na normalne życie, ale dławiło mnie poczucie winy, że zostawiłam mamę i siostrę. I że one nie miały tyle szczęścia. Czułam się jak tchórzliwa uciekinierka.

Długo trwał ten stan. W pracy nie radziłam sobie ze stresem, z poczuciem że jestem najgorsza, że nie potrafię nikomu pomóc i że jestem nieudacznikiem.

W domu trwaliśmy tylko od telefonu do telefonu mojej mamy – żyjąc problemami moich rodziców; wszystko kręciło się wokół nich.

Gdy znów zaszłam w ciążę mąż pomógł podjąć mi decyzję o ponownej próbie podjęcia terapii.

Bałam się, wstydziłam i walczyłam ze sobą, żeby się nie poddać. Udało się – od pół roku uczęszczam na indywidualną psychoterapię.

Dziś wiem, że nie jestem winna decyzji moich rodziców i nie jestem za nie odpowiedzialna. Miałam jasny stosunek do taty i jego choroby, ale nie mogłam poradzić sobie z pretensjami do mamy. Teraz już umiem nazwać tę złość. Próbuję po trochę upominać się o siebie – czasem przegrywam, ale walka jeszcze trwa.

Wiem też, że jestem ważna, a moje problemy nie są jakimiś wydumanymi bzdurami.
Urodziłam córcię i poczułam, jak wspaniale można czuć się jako matka – teraz opieka nad dziećmi jest dla mnie przyjemnością i przynosi coraz częściej radość. Gdy myślę o tamtej mnie, w depresji, to żałuję, że nie mogę przytulić tamtej dziewczyny.
Nadal nie wiem do końca jak być dobrą matką, żoną i lekarzem, ciągle trochę zgaduję ale już nie zakładam, że się nie uda.

Niedawno obejrzałam krótki film pt.”Cyrk motyli” z przesłaniem, że z każdymi przeciwnościami można sobie poradzić, ale muszą zaistnieć odpowiednie do tego warunki, ażeby gąsienica mogła się przeobrazić w pięknego motyla.

Mój kokon stworzył mąż i jego rodzina oraz psychoterapeuta… Na razie jestem poczwarką, ale przyjdzie czas, że będę latać.

To prawda, że walka ze słabościami ostatecznie należy do nas. Ale uważam, że bez pomocy jest to o wiele trudniejsze, a może nawet niemożliwe.

I jeszcze cytat z filmu: „Im trudniejsza jest walka, tym większe będzie zwycięstwo”.

Ola, l. 28